Rano pomroczny obiekt pożądania, nie otwierając oczu, otwierając siebie.
I drugie przebudzenie, do pracy. O drugiej prostuję grzbiet znad komputera. Truchcikiem do lasu. Przestało lać, na godzinę – wygląda, że niebo przepuściło pieszych i znowu zaciągnęło się chmurami, zaszyło drobnym ściegiem deszczu.
Uzbierałam ten kilogram więcej, w ubraniu, po obiedzie.
Kiedy sobie przypomnę (dziwne przypomnienie z brzucha zamiast z głowy), że jest we mnie, zalęgło się, chciałabym uciec. Zostać na chwilę sama.