Harówa do ósmej wieczorem z przerwą na spacer i obiad jedzony nad komputerem. O dziesiątej po kąpieli, pogaduszkach telefonicznych z Piotrem, wyciągam się skatowana w łóżku. Rozluźniam się i nagle w prawym boku… łup! Delikatne, ale inne od burczenia w żołądku. Niemożliwe, nasłuchuję. Ucho wewnętrzne wyciąga się aż do pępka. Czekam na echo tego pierwszego kopnięcia. Coś gulgocze. Zrywam się i dzwonię do Piotra.
– Słuchaj, kopnęło!
– Cudnie!
– Jezu, jakie to dziwne – śmieję się, bo co powiedzieć. Łaskotki z zaświatów. Zaśmiewamy się. Piotrowi zaczyna wtórować chór: – Hihihi, ha, ha, ha!
– To Waleria i taki schizofrenik. Kończmy, bo mi się cały oddział rozbuja od tej uciechy.
Pierwsze celne kopnięcie w oddział psychiatryczny. Nasza radość powtarzana szaleńczym śmiechem. Też jestem dzieckiem „psychiatrycznym”, czy to dziedziczne?