W samolocie zaspana gdzieś między niebem a ziemią, bliżej nieba.
Wtulona jeszcze w ciepłą noc, w mocne i delikatne ręce Piotra.
Dostaję pod nos paprykę z salami, aha! – jestem w drodze na Węgry, linie Malewi witają na pokładzie. Trzy godziny drzemania. Nie ma różnicy między chmurami w górze a deszczem, zalewającym budapeszteńskie lotnisko. Po serii pomyłek z poprzednich wizyt (lecąc do Niemiec, zamiast karty kredytowej wzięłam telefoniczną. Delegacja powitalna, nie doczekawszy się starszej, siwej pani (pisarki), pojechała do domu i zostałam z wizją trzech dni w lotniskowej poczekalni) wypatruję z niepokojem „witających”. Mam przygotowany kartonik z własnym nazwiskiem. Są, poznali. Trzymają Podręcznik do ludzi z moim zdjęciem na okładce (dobrze mieć czasem pysk na tekturce). Porównują mnie z książką, podchodzą. Marta – Węgierka z Instytutu Polskiego, i wydawca – Joszka.
Ziuum do Budapesztu. Byłam tu z piętnaście lat temu, niewiele pamiętam: ruiny rzymskie, muzea. Joszka, prowadząc, puszcza kierownicę i opowiada, co mijamy. Dodaje szczegóły swojej biografii: jest Węgrem z Transylwanii, przyjechał stamtąd bez grosza dwadzieścia lat temu, ma wydawnictwo. W tym roku gościł w Budapeszcie znakomitych pisarzy polskich: Mrożka i… Mickiewicza (?!). Pyta, co chciałabym zobaczyć.
– Muzeum cesarzowej Elżbiety. Joszka zachwycony.
– No problem, ona bardzo kochała Węgrów, zwiedzamy jutro Godol – pałac Sissi.
Podjeżdżamy pod kwaterę – gościnny budynek Ministerstwa Dziedzictwa Kultury. Dziedzictwo Kadara: olbrzymi pokój, podarte meble z lat sześćdziesiątych. Rozpalone kaloryfery i pierzyny. Otwieram okno na jesienny ogród – plantację smutku. Próbuję ugotować wodę na gasnącym gazie. Muszę stać przy kuchence, trzymając kurek. Absurdalne, ale może oszczędne? Wychodzę do miasta. Dwa przystanki dalej zamek. Kupuję bilet na Requiem Mozarta i schodzę do swojej kadarówki. Ponure, ciemne przedmieście. Padam na łóżko, już się nie podniosę. Koncert jest o ósmej, boję się wyjść. Zasypiam w łoskocie industrialnego brzęczenia, wydostającego się ze ścian jak swąd pożaru. Nie mam pojęcia, co to jest. Gigantyczna lodówka, mrożąca fundamenty? Ktoś miarowo tłucze młotkiem w mięso. Pachnie gulaszem, aha – na parterze jest chyba restauracja. Pola przepływa żabką na drugą stronę brzucha.