Myślę o swojej śmierci trochę z żalem: nie da się już wyjść po angielsku, zostawię tutaj część mnie – Ciebie. Nie chcę Ci zrobić krzywdy. Nie wzięłam dzisiaj leków na serce, gdybym wiedziała, nie jadłabym ich już od miesiąca.
Zmywam naczynia, zachodzące słońce buszuje po schnących talerzach. Wylizuje resztki światła. Patrzę w kąt kuchni, na aborygeński obraz przy oknie, mój prywatny totem z Australii. Duch deszczu i dobry duch domu z białą głową kosmity, najeżoną czarnymi antenkami na żółtym tle. Z wrażenia upuszczam mokry talerz.
– Co jest? – Pietuszka zagląda z tarasu. Nie, jeszcze nie to, o czym opowiadał: słynna niezgrabność i roztargnienie kobiet w ciąży.
– Widzisz? – pokazuję Ducha deszczu. – Zaszłam w ciążę po australijsku.
– Niby jak? Bumerangiem?
– Aborygenki wierzyły, że dziecko wchodzi do brzucha po zjedzeniu owocu.
– Aaa, ten słynny zielony pomidor?
– Ja się im już nie dziwię, też myślałam, że od niego dostałam mdłości.
Niedzielny ranek. Budzimy się o siódmej i pakujemy piknikowy koszyk. Przywykli od pokoleń do konspiry, przemykamy się cichcem przez podwórko na parking. Uciekamy przed plemienno – wikingowską wspólnotą, która zarządziła niedzielne sprzątanie osiedla.
Godzina zamiatania, zbierania liści i pół dnia na pogwarki, picie kawy ugotowanej przez miejscowe staruszki. Wódz – nasz śmieciarz, stanie koło pralni wsparty o grabie i będzie przemawiał, godzinę, dwie. Tutejsi nie przeżyli czynów społecznych PRL – u, nie zrozumieją wstrętu do stadnej pracy i zabawy. Ukarzą nas za ucieczkę niemówieniem przez jakiś czas „dzieńdoberek”, trudno.
Jedziemy do Uppsali, do katedry. Odprasowany na kancik gotyk, zapięty pod szyję biały gorset kolumn. Piotr modli się przed relikwiami świętej Brygidy, patronki Europy, matki ośmiorga dzieci. Ma z nią własne porachunki. Próbuję się też modlić, ale zaczynam płakać. Prawie łkać. Zakładam czarne słoneczne okulary, głupawe w ciemnym kościele. Na szczęście wycieczka Włochów, szwendająca się po katedrze, też ma czarne okulary.
Zaczyna się msza. Siadamy w ławce. Po prawej stronie sarkofag Swedenborga. Pamiętając jego wizje boskich orgii, świntuszenia i chędożenia cycatej boskiej mądrości, nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego pochowano go na tym szwedzkim protestanckim Wawelu. W ławce przed nami rozmodlony pastor z horrorów: siwe, rozwiane włosy i nienawistne charczenie psalmów. Obok chyba drugi pastor albo inspicjent: mówi do siebie, zapisując w zeszyciku Ewangelię, kazanie, modlitwy. Do tego prawdziwa pastorowa, wyśpiewująca przy ołtarzu cienkim głosikiem psalmy. Gotyckie katedry nie były budowane dla popiskujących kobiet – księży. Ta msza w prawie pustej katedrze z kilkoma wariatami i Swedenborgiem przypomina szalone obrzędy. Nie wysiedzę do końca. Piotr, zamiast przyklęknąć, kłania się, wychodzimy.
Szukamy legowiska w lesie. Tną nas komary i mrówki. Wracamy do Sztokholmu. Tutaj obłazi nas słońce i zimny wiatr. Jest mi już obojętne, nie mam siły. Leżymy pod drzewem w parku. Z daleka słychać autostradę. Pierwszy wolny dzień od miesiąca, nie muszę pisać scenariusza Miasteczka. Próbuję nie rzygać. Zostaniemy tutaj do wieczora, aż skrupulatni wikingowie skończą sprzątać nasze podwórko. Wtedy będzie można bezpiecznie wrócić zgodnie z potocznym powiedzeniem Kusten dr klar (wybrzeże jest czyste), wziętym pewnie ze staroszwedzkiego języka morskich łupieżców.
Nocą w sypialni słyszę głos, ze mnie: „Mamusiu!”. Piotr w pokoju obok ogląda telewizję, jestem sama. Jeszcze odróżniam halucynacje od realności, na pewno słyszałam wołanie. Piotr nie wierzy, gasi mi światło, zawija w kołdrę i radzi odpocząć. Ktoś powiedział do mnie: „Mamusiu!” Ten zaledwie centymetr z bijącym serduszkiem.
Rozpieszczam Go, podjadając sery, owoce, podgryzam nawet kiełbasę. Przez dwa miesiące zwalczałam cztery centymetry czegoś, co rozpanoszyło się w środku mnie. Wyobrażałam sobie, jak maleje, znika. Teraz szykuję miejsce na ten Centymetr, rozrastający się w brzuchu, głowie, mojej przyszłości.