Rada Najwyższa nakazała korpusowi ekspedycyjnemu Gahra’tiba zabezpieczyć przyczółek potrzebny do przyjęcia właściwej armii inwazyjnej. Rozkaz był prosty: sithu miał oczyścić z Wojowników Kości sporą nadmorską równinę w pobliżu ujścia najdłuższej rzeki Suhurty, a następnie wybudować wzdłuż granic zajętych terenów sieć fortów i rozlokowawszy w nich garnizony, czekać na przybycie głównych sił. Gahra’tib wykonał to zadanie na długo przed wyznaczonym terminem, ale łatwość, z jaką pokonywał kolejne klany, rozbudziła w nim nieznane uczucie – ambicję. Skoro Wojownicy Kości przegrywali każde starcie, postanowił rozgromić ich definitywnie i dotrzeć do przeciwległego wybrzeża kontynentu, jak zakładała to druga faza podboju. Strategia Rady Najwyższej przewidywała bowiem eksterminację prymitywnych istot zagrażających osadnikom, aby można było jak najszybciej zniszczyć wytworzoną broń i wrócić do pokojowej egzystencji.
I tak, dzień po dniu, bitwa po bitwie, korpus ekspedycyjny wkraczał coraz głębiej na terytoria klanów. Najeźdźcy znaleźli się w sercu kontynentu, zanim informacja o niesubordynacji dotarła do Gurdu’dihanu. Przewaga, jaką dawały czworonogim dyscyplina, wyszkolenie i nowoczesna broń, uskrzydlała kolejnych oficerów, którzy nie protestowali, gdy sithu przedstawiał im plany dalszych śmiałych działań.
Doskonała taktyka przestała się jednak sprawdzać, gdy korpus ekspedycyjny wdarł się na kilkadziesiąt tysięcy obrotów koła w głąb lądu i utknął w samym środku bezbrzeżnych stepów. Żołnierzom kończyły się zapasy podstawowej broni, która przypominała stare ziemskie piki, zaczęło im też brakować strzał. A z dala od lasów nie było ich czym zastąpić. Straty rosły. W ciągu trzech tygodni poległy ponad cztery tysiące Gurdów, niby niewiele jak na całkowitą liczebność korpusu ekspedycyjnego, lecz dziesięciokrotnie więcej niż przed wkroczeniem na płaskowyże masywu centralnego.
Duma nie pozwoliła ambitnemu Gahra’tibowi zawrócić, gdy jeszcze miał na to czas, aczkolwiek pewnie nieraz rozmyślał o takim rozwiązaniu w samotni namiotu. Znalazłszy się w sercu kontynentu, uznał, że najrozsądniej będzie się przebić w kierunku zalesionych dolin, znacznie bliższych niż wybrzeże, z którego wyruszył. Tam jego wycieńczeni żołnierze znaleźliby surowiec na piki i strzały. A także więcej żywności, ponieważ i jej zapasy, mimo że obliczone na znacznie dłuższy czas stacjonowania w fortach, zaczynały się powoli wyczerpywać.
Plan, choć rozsądny, nie został zrealizowany. W miejscu oddalonym zaledwie o dwa dni marszu od granicy lasów na drodze korpusu ekspedycyjnego stanęły potężne siły Suhurów. Klany, mając do czynienia z obcym wrogiem, dokonały rzeczy z pozoru niemożliwej: zjednoczyły się na czas jednej bitwy. Nawet bezpieczni mieszkańcy dalekiej północy i równie odległego południa przybyli ze swymi garstniami, aby wesprzeć Wojowników Kości z równin. Niedawni zaciekli wrogowie stanęli ramię w ramię, chcąc odeprzeć najeźdźcę, i niewyobrażalnym kosztem dopilnowali, aby żaden z błękitnokrwistych dziwolągów nie wrócił nad morze.
Członkowie Rady Najwyższej Gurdu’dihanu również pragnęli jak najszybszego zakończenia tej wojny. Upajali się więc wieściami o paśmie błyskotliwych zwycięstw i podbojów. W pewnym momencie meldunki przesyłane za pomocą skrzydlatych kurierów przestały jednak do nich docierać. Szybko domyślili się, co może być powodem milczenia walecznego Gahra’tiba. A gdy załoga jednego z okrętów, cudem ocalała z pogromu, jaki Wojownicy Kości urządzili także na wybrzeżu, przekazała wkrótce informację o klęsce ekspedycji, notable zaczęli zadawać sobie pytanie, co będzie, jeśli watahy żądnych krwi Suhurów, idąc za ciosem, pokonają morze i ruszą na największe kręgi Gurdu’dihanu.
Rozesłano wici na najdalsze krańce kontynentu. Najwybitniejsze umysły zaczęły pracować nad udoskonaleniem istniejących i wymyśleniem nowych rodzajów broni. Przyśpieszono też szkolenie armii inwazyjnej, wcielając do niej kolejne setki tysięcy przeszkolonych na wszelki wypadek młodych Gurdów. Przygotowując się na najgorsze, zaczęto fortyfikować wybrzeża – zwłaszcza wzdłuż cieśnin dzielących oba kontynenty. Wojna, jak te na Ziemi, dała potężny impuls do rozwoju zarówno gurdyjskiej technice, jak i nauce.
W tym samym czasie upojeni sukcesem Suhurowie wrócili do dawnego życia. Żadnemu nie przyszło nawet do głowy, by wyprawić się za morze. Zdobyte na wybrzeżu okręty porąbali na drwa, aby polegli w ostatnich bitwach wojownicy mogli spłonąć na godnych ich czynów stosach. Świat Suhurów został po raz kolejny ocalony. Tym samym sojusz klanów przestał istnieć równie szybko, jak powstał.
Błękitnokrwiści wrócili po kolejnych trzydziestu wylewach, gdy w Suhurcie tliło się już tylko wspomnienie klęski Gahra’tiba. Tym razem czworonogich było znacznie więcej, mieli jeszcze lepszą broń i zupełnie nową taktykę. Ich armia podbijała zmasowanym atakiem terytoria kilku sąsiadujących klanów, po czym kończyła ofensywę. Żołnierze okopywali się na zdobytych ziemiach i bronili ich, dopóki idący za nimi robotnicy nie wznieśli wystarczającej liczby fortów i strażnic. Gdy wojska ruszały na kolejne podboje, zajęte wcześniej i teoretycznie bezpieczne ziemie zagospodarowywano, wznosząc zalążki przyszłych kręgów, których Suhurowie nie będą mogli zniszczyć w czasie nagłego podjazdu. Budowle te otaczano często fosami i szerokimi pasami gołej ziemi, aby uniemożliwić wrogowi niespodziewany atak. Uzbrojeni mieszkańcy nie tylko potrafili się bronić do przybycia odsieczy – która nadchodziła zawsze szybko – lecz również sami kontratakowali, nierzadko z bardzo dobrym skutkiem.
Zmyślna broń palna, wtedy jeszcze bardzo niedoskonała, niemniej o całe epoki wyprzedzająca uzbrojenie walczących kościanymi pałkami wrogów, siała śmierć i zniszczenie w szeregach Suhurów, zanim zdołali wejść w bezpośredni kontakt z Gurdami. Respekt budziły zwłaszcza pierwsze działa – zwane przez rdzennych mieszkańców Suhurty „dymiącymi pniami” – mogące miotać na znaczną odległość pojemniki z nieznanym wcześniej klanom olejem, który po rozlaniu natychmiast zajmował się ogniem.
Pamiętając wciąż o sławionej w pieśniach zwycięskiej bitwie z błękitnokrwistymi, Wojownicy Kości stawiali najeźdźcom zaciekły opór, lecz Gurdowie mieli nad nimi tak ogromną przewagę, że klany musiały się cofać. Kto został na spornej ziemi, ten ginął. Nie pomogły nawet nowe przymierza między ludem gór i wojownikami nizin. Gurdowie, także pamiętający o losie korpusu ekspedycyjnego, nie dawali się sprowokować i wolno, acz systematycznie wydzierali Suhurom należące do nich ziemie, zajmując wzgórze po wzgórzu i dolinę po dolinie.
Czterdzieści wylewów zajęło im dotarcie do miejsca, w którym dumny Gahra’tib znalazł pogromcę… a jemu udało się tam dojść w niespełna jeden tutejszy rok. Po kolejnych dwudziestu latach zdobywcy zatknęli drzewca z węzłami Gurdu’dihanu na plażach i klifach wschodniego wybrzeża, rozdzielając ostatecznie wojowników dalekiej północy i południa. Dzięki niewielkim stratom własnym, napływowi kolejnych żołnierzy i wydajnym uprawom na zdobytej części Suhurty armie Gurdów nie miały problemów z przeprowadzeniem kolejnych etapów ofensywy. Na pierwszy ogień poszło cieplejsze i dostępniejsze południe. Zamieszkujące je klany broniły się zaciekle, lecz wobec masowego użycia broni palnej, nawet tak prymitywnej, nie miały większych szans. Ta ofensywa skończyła się o wiele szybciej niż marsz na wschodnie wybrzeże, jednakże zagospodarowanie rozległych terytoriów zajęło najeźdźcom całe cztery pokolenia.
Decydujący akt tego dramatu rozpoczął się, gdy błękitnokrwiści oczyścili w końcu południe kontynentu z ostatnich Wojowników Kości. Tylko kilka przetrzebionych klanów zdołało ujść w niedostępne górskie rejony północy, gdzie i tak były skazane na nieuchronną zagładę. Gurdowie w ogromnej sile przekroczyli umocnione wcześniej koryto Adal Vin, królowej rzek, która od wielu wylewów stanowiła naturalną granicę między obiema rasami. Atakowali na trzech frontach, co miało uniemożliwić Suhurom przegrupowanie i wydanie decydującej bitwy, do jakiej doszło podczas pierwszej inwazji. Jednakże ku swojemu ogromnemu zdziwieniu napotykali wyłącznie puste sadyby. Zwiadowcy donosili, że klany uchodzą w stronę gór. Wszystkie, bez wyjątku.