Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Dlaczego? – zapytał Henryan, spuszczając głowę.

– Nie rozumiem, o co pytasz.

– Dlaczego zastraszałeś mnie jako wubek, skoro chciałeś, żebym współpracował z Bogami?

Poetze nie odpowiedział od razu, a gdy otworzył w końcu usta, dobierał słowa bardzo ostrożnie.

– Przepraszam cię za tamto najście. Z początku myślałem, że mam do czynienia ze zwykłym zwyrodnialcem i mordercą. Dlatego zostałeś potraktowany z buta. Za ostro, przyznaję, ale wiesz, jak jest. Nie byłem pewien, co kombinuje Rutta. Nie mogłem pozwolić, żeby cię przekabacił. Potem jednak, gdy już przejrzałem twoje akta i dowiedziałem się co nieco o Pasie Sturgeona, zmieniłem zdanie. Jesteś bardzo mądrym człowiekiem i groźnym przeciwnikiem. Weźmy na przykład tę akcję w sektorze medycznym. Zaplanowałeś ją i rozegrałeś po mistrzowsku. Gdybym nie wiedział, co planujesz, pewnie narobiłbym ze strachu w gacie. – Pokiwał z uznaniem głową.

Święcki od dłuższej chwili drżał na całym ciele. Wzmianka o kolonii karnej obudziła w nim wszystkie demony.

– Mam tego dość, pozwól mi odejść… – poprosił łamiącym się głosem.

– Chcesz, żebym patrzył, jak popełniasz samobójstwo? – obruszył się Poetze.

– Wyświadczyłbyś mi w ten sposób ogromną przysługę.

– Człowieku, wybuchła wojna. Obcy zaatakowali kilka systemów w zewnętrznych sektorach, a ty mi tu pieprzysz o umieraniu? Jesteś znakomitym żołnierzem i łącznościowcem. Będziemy potrzebowali takich ludzi jak ty.

– Jestem mordercą. Zabiłem niewinnego człowieka.

– Co ty bredzisz? – jęknął czarny. – Odstrzeliłeś jednego z najgorszych skurwysynów, jacy nosili mundur floty.

– Widziałem raport.

– Jaki raport?

– Z dochodzenia przeprowadzonego przez admiralicję.

– I co w nim było takiego strasznego?

Święcki wzruszył ramionami.

– Sam przeczytaj.

– Czytałem. Był w twoich aktach.

– Nie rozumiem… – Henryan spojrzał na niego podejrzliwie.

– Śledztwo przeciw Renaudowi zostało umorzone z braku dowodów, które pechowo pofrunęły w kosmos, ale wszystkie poszlaki wskazywały na to, że tkwił w procederze handlu narkotykami po uszy. Wiem też, choć z innych źródeł, że w admiralicji zastanawiano się, czyby nie złagodzić ci wyroku. Jednakże sprawa została zbyt nagłośniona w mediach… Przyznawanie się do błędów nie należy do ulubionych dyscyplin sportowych naszych admirałów.

– Kłamiesz.

– Nie. Słowo daję, że to kute na cztery gwiazdki skurwyklony.

– Kłamiesz w sprawie raportu. Ja go widziałem.

– Gdzie?

– Draccos mi pokazał.

– I ty mu uwierzyłeś?!

– Sprawdziłem logi… – Henryan wyprostował się nagle. Sprawdził, ale wyłącznie logi wiadomości z admiralicji, nie samego raportu. – Kurwirtual! – Przeniósł wzrok na porucznika. – Co z kodami?

– Dotarły dzisiaj rano razem z dokumentami dla pułkownika – odparł Poetze spokojnie, lecz widząc niewyraźną minę Święckiego, dodał zaraz: – Nie masz się czego bać. Dokumenty skasowałem, a kody zabezpieczyłem.

– Dlaczego? Przecież odmówiłem wam…

– Którym nam?

– Wubecji… Bogom zresztą też.

– Teraz to już bez znaczenia. Zwłaszcza dla nas… to znaczy dla Bogów – sprecyzował szybko. – Miałeś sporo racji. Nie widziałem szerszej perspektywy. Dzięki tobie to pojąłem. Jesteśmy tylko ludźmi, nie powinniśmy bawić się w Boga.

Henryan pokręcił głową.

– Ja też wiele wyniosłem z naszej ostatniej rozmowy – przyznał. – Wracając do tych kodów…

Wiadomość o sfałszowanym raporcie, którą swoim zwyczajem zamierzał sprawdzić przy pierwszej okazji, znów zmieniła jego podejście do życia. Zaułek wiodący prosto ku śmierci zyskał nagle wiele nowych, obiecujących odgałęzień.

– Przejąłem je. Nie musisz się nimi martwić.

– Muszę. Draccos oskarżył mnie o kolejne zabójstwa, o czym doskonale wiesz, bo czytałeś jego korespondencję z Ruttą. Ty mi odpuszczasz, ale twoje miejsce może zająć wkrótce ktoś, kto będzie miał inne zdanie w tej sprawie.

– Spokojnie. Nosisz w głowie technologię opracowaną przez Federację, a my, to znaczy Wydział Bezpieczeństwa, też wiemy o niej niemało. – Poetze wstał i nie czekając na Święckiego, ruszył w kierunku drzwi. – Zbieraj łachy, po transferze na okręt zgłosisz się natychmiast do przedziału kontrwywiadu. Dezaktywujemy tego cholernego chipa, skoro tak bardzo się go boisz. Suhurów nie zdołaliśmy ocalić, ale mamy kolejną wojnę do wygrania.

Henryan uśmiechnął się pod nosem, czego wubek nie mógł już zobaczyć.

EPILOG

System Xan 4, Sektor X-ray,

25.09.2354

Tego dnia oba słońca Bety wschodziły zaraz po sobie. Najpierw zza horyzontu wychynęła tarcza mniejszego Thuba, a moment później nad wzgórzami pojawił się zrąb gorętszego Koreda. To był znak, na który czekały obie strony konfliktu. Wojownicy Kości opuścili obozowiska rozbite wzdłuż rzeki, zbierając się w garstnie, aby stanąć za Najwyższymi Suhurami swoich klanów. Stawili się wszyscy. W opuszczonych sadybach, których nie obserwowały już żadne kamery, pozostały tylko rozpłatane zwłoki złożonych w ofierze pisklaków.

Zgodnie z przyjętą wcześniej taktyką Suhurowie czekali na swoim brzegu, uważnie obserwując zbliżającą się armię wroga. Przez równiny maszerowało chwiejnym krokiem mrowie błękitnokrwistych żołnierzy, których pancerze lśniły oślepiająco w promieniach obu słońc. Był to piękny widok, ale tylko dla człowieka – Gurdowie nie mieli oczu w ludzkim rozumieniu tego słowa, a narząd wzroku Suhurów rejestrował zupełnie inne pasma fal. Żadna ze stron nie mogła się więc zachwycić tym szczegółem. A gdyby nawet była w stanie, mało prawdopodobne, aby miała na to ochotę w obliczu zbliżającej się bitwy.

Takeli’toko, sampo-sithu błękitnokrwistych, przybywał nad Valt Aram, aby zakończyć trwającą od tysiąca wylewów wojnę z dzikimi mieszkańcami podbitej Suhurty. Chłonąc ich chaotyczne szeregi, ciągnące się za rzeką na przestrzeni wielu obrotów kół, nie czuł strachu. Jego karne oddziały dysponowały bronią, która rozbije w pył dumnych, choć prymitywnych autochtonów. Ciągnięte za piechotą armaty i przewożone na pokładach alag’terysmów bomby przetrzebią armię wroga, a gdy Wojownicy Kości pójdą w rozsypkę, on i najdzielniejsi z Gurdów sforsują rzekę przygotowanymi zawczasu tratwami, by rozgromić ostatecznie tych, którzy do końca pozostaną na posterunku. Obawiał się jedynie tego, że przeciwnik odstąpi i ucieknie na widok przeważających sił Gurdów, co byłoby równoznaczne z koniecznością przedłużenia walk o kolejnych kilka dni. Końcowego efektu był wszakże pewny: za stu tysiącami żołnierzy, których prowadził, szły kolejne, jeszcze liczniejsze oddziały wsparcia sprowadzone nad Valt Aram z pozostałych części kontynentu. Sampo-sithu nie pozostawiał niczego przypadkowi.

Takeli’toko ucieszyłby się, gdyby znał myśli Najwyższych Suhurów. Wojownicy Kości zdawali sobie bowiem sprawę ze swego niekorzystnego położenia, aczkolwiek nie czuli strachu. I nie chodziło bynajmniej o obietnice złożone młodym wojownikom przez Duchy Gór. Widząc nadciągającą potęgę, dumni autochtoni szybko zrozumieli, że ta bitwa będzie ostatnim bojem dumnych klanów. Wszyscy Wojownicy Kości zostali na to przygotowani. Żaden z nich nie cofnie się więc o krok. Skoro mają zginąć, uczynią to z radością, zabierając ze sobą tylu wrogów, by najeźdźca pamiętał o ich oporze jeszcze długo po tym, jak ostatnie szkielety poległych poszarzeją na słońcu i porosną knelem.

Gurdowie zakończyli przygotowania do ataku, zanim podwójne cienie porastających brzeg rzeki sągrowców przesunęły się na piaszczysty brzeg. Na skraju koryta po ich stronie złożono zbite z grubych bali tratwy, a za pierwszą linią oddziałów rozstawiono wielkie grzmiące pnie. Nad polem bitwy pojawiły się też bulwiaste kształty machin latających, które powoli szybowały nad pozycjami piechoty, kierując się ku rzece.

Obie armie czekały już tylko na ostatni rozkaz. Przenikliwy pisk sampo-sithu został powtórzony przez dowódców oddziałów. Piechurzy wymierzyli broń w tłum Suhurów oczekujących w ciszy na drugim brzegu rzeki. Odciągnięto wielkie młoty zamków dział. Drugi pisk wodza utonął w ryku setek gromów.

74
{"b":"576598","o":1}