Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Hika No-Korto, najstarszy ze zwiadowców klanu, niski, ale potężnie zbudowany, uderzył aradem w otoczak leżący obok podestu, na którym przykucnął.

– Otwórz swoje membrany! – Tore Numa-Reh wskazał go świętym kosturem.

– Nie będę bronił Tikren Da-Deradha, oby jego wnętrzności posłużyły za strawę taharom, ale sam nie potrafię uwierzyć, że posłańcy bogów, którzy od tylu tysięcy starć słońc przekazywali swe słowa wyłącznie świętym mężom, pominęli ich teraz i wybrali zwykłego wojownika, który nie miał nawet bitewnego przydomku.

Rozległy się zduszone hurgoty, wielu członków rady zwijało jednocześnie wypustki.

– Na wszystkich ołtarzach od samego rana składane są ofiary – oznajmił Tore Numa-Reh, gdy wojownicy zamknęli w końcu membrany. – Przelaliśmy rzeki błękitnej krwi. Nie ma już jeńców w jamach klanu, ale nasze wysiłki na nic się zdały. Bogowie wciąż nie odpowiadają!

– Zdobycie jeńców to nie problem. Pozwól nam wyruszyć na równiny, a przywiedziemy ci więcej czworonogich, niźli zmieści się ziaren łuszczyku w twoim hełmie – zapewnił go najstarszy ze zwiadowców. – Bogowie zawsze chętnie przyjmowali daninę krwi – dodał, gdy nie doczekał się decyzji Najwyższego Suhura. – Dajmy im jej więcej, a z pewnością odpowiedzą.

– Tak! Tak! Potrzebujemy więcej krwi! – poparło go kilku innych członków rady.

– A może jest nas już za mało – wtrącił niepewnie potężny łowca Kano Kazo-Hota, gdy ucichły ostatnie hurgoty. – Nocą na wyżynach tli się zaledwie garść ognisk. Tymczasem kiedyś ze szczytów Siedmiu Wierchów widzieliśmy ich więcej niż gwiazd na niebie.

– Za mało na co? – zapytał Hika No-Korto.

– Na to, aby bogowie zaprzątali sobie nami głowy…

– Niemożliwe! – przerwał mu ktoś z drugiej strony kildu.

– Kano Kazo-Hota słusznie prawi! – poparł sąsiada siedzący po jego prawicy Toreka Kar-Eni. – Nie spełniamy już ich oczekiwań, więc nas porzucili.

– Jakich oczekiwań? – zapytał Tore Numa-Reh, gdy opadła kolejna fala wrzawy.

– Gdy klanów było więcej, niż ziaren łuszczyku pomieści się w jednej tarczy, liczba ofiar składanych na świętej ziemi radowała serca Koreda, Yabhy i Thuba. Były dni, gdy ze Stromego Osypiska strącaliśmy dla nich całe pokonane klany – rzekł Kano Kazo-Hota, a pozostali wojownicy rozprostowali wypustki, popierając jego słowa. – My sami dawaliśmy im rzekę krwi, a miejsc takich jak sadyba klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy było w Suhurcie mrowie. Te kilka ołtarzy, które nam zostały, nie zaspokaja potrzeb pomniejszych bóstw, a wy chcecie przywołać nimi wszystkich bogów naraz? Nie wspomnę już o tym, że sto hełmów tej błękitnej brei nie jest warte jednej kropli brunatnej krwi.

– Mądre słowa, Kano Kazo-Hota, łowco, który brałeś udział w niezliczonych bitwach – pochwalił go Tore Numa-Reh. – Zatem przelewanie gurdyjskiej krwi nie ma sensu.

Zamilkli, rozmyślając nad tymi słowami.

– Złóżmy w ofierze densha i te pisklęta, które nie potrafią unieść broni – zaproponował Hika No-Korto. – I tak czeka je śmierć z rąk czworonogich najeźdźców, jeśli nie obłaskawimy bogów.

Tym razem pozostali nie byli tak chętni do wyrażenia poparcia. Ale im dłużej trwało milczenie, tym więcej warknięć aprobaty rozlegało się pod sklepieniem kildu.

– Dlaczego upieracie się wciąż przy ofiarach dla bogów, którzy zdecydowali się nas opuścić? – zapytał nagle Kano Kazo-Hota. – Dlaczego nie spróbujemy odzyskać zaufania Duchów Gór, które nam sprzyjają? Im krew czworonogich zawsze smakowała.

– Jak chcesz tego dokonać? – prychnął Hika No-Korto. – Mamy odłupać z ołtarzy ryty Koreda, Yabhy i Thuba i zastąpić je symbolami Lut Se-Ifera i jego braci?

– Nie namawiam nikogo do niszczenia ołtarzy. Tym możemy co najwyżej zasłużyć na jeszcze większy gniew bogów, a widzieliście chyba, co potrafią, gdy im się ktoś sprzeciwi. – Dotknął opuchniętej powieki. – Myślałem raczej o wysłaniu grupki najmłodszych wojowników do jaskiń, w których Karan Degard doznał objawienia. Niech złożą tam daninę z własnej krwi.

– Tak postąpimy! – Najwyższy Suhur uderzył aradem w czarny kamień, ucinając kolejną dyskusję. – Wyślemy do jaskiń garstnię Karana Degarda, złożymy w ofierze jego najwierniejszych towarzyszy broni. Jeśli Duchy Gór nie przemówią do nich w cztery wschody mniejszego słońca, zaczniemy składać bogom ofiary zgodnie z radą najlepszego spośród zwiadowców.

Żaden z wojowników nie odpowiedział. Kolejno uderzali aradami w swoje kamienie. Decyzja została podjęta jednogłośnie.

– Jest jeszcze coś – zahurgotał Tore Numa-Reh, gdy usłyszał ostatni dźwięczny stukot. – Musimy wydać wyrok na Tikren Da-Deradha.

– Spętanie rąk – zaproponował natychmiast Hika No-Korto.

– Spętanie rąk! – poparli go pozostali.

Tym razem uderzenia ich aradów rozbrzmiały niemal równocześnie.

SZEŚĆ

Święcki zdał stanowisko zmiennikowi, zasalutował przepisowo porucznikowi Valdezowi, który nie zamierzał opuszczać jeszcze centrum, po czym ruszył spokojnym krokiem w kierunku wyjścia, mieszając się z tłumem kończących służbę żołnierzy. Przed windami zebrała się już spora grupa pracowników technicznych obsługujących tę sekcję stacji. Henryan trzymał się z dala od nich. Ani myślał wracać w takim ścisku. Choć jeszcze niedawno rozpaczliwie tęsknił za towarzystwem ludzi, na stacji nie umiał przyzwyczaić się do tłoku. Nie rozumiał własnej reakcji, ale na szczęście w odróżnieniu od większości personelu miał czas.

Po niecałym kwadransie na korytarzu zrobiło się luźniej. Kolejne wagoniki podjeżdżały co kilkanaście sekund. Jeszcze dwa albo trzy, ocenił, i pora szczytu się skończy. Tym razem nie spocę się jak mysz i oszczędzę wodę na wieczór. A tajemniczy podrzucacz kryształów będzie miał utrudnione zadanie, jeśli zechce powtórzyć tę sztuczkę. Uśmiechnął się pod nosem.

– Na co czekacie, Pry?

Głos porucznika wyrwał go z zamyślenia. Rzucił szybkie spojrzenie na zegar i skrzywił się. Tkwił na stacji kolejki niemal dwadzieścia minut.

– Klimatyzacja nie wyrabia w godzinach szczytu – wyjaśnił. – Wczoraj tak się spociłem, że musiałem zużyć pod prysznicem cały dzienny przydział wody.

– Mamy ostatnio nadkomplet – przyznał Valdez, stając obok. – A na dodatek za kilka dni zwali nam się na głowę wielka delegacja. Szczebel rządowy. Pół senatu i dwieście osób świty. Stary zapowiedział właśnie podniesienie stanu gotowości dla całego działu technicznego i operacyjnego.

– Senatorowie? – zdziwił się Święcki. – Czego mogą tutaj chcieć?

– Nie domyślacie się? – Porucznik roześmiał się, zanim ruszył w stronę zatrzymującej się właśnie kolejki.

Henryan podążył za nim. Ledwie przekroczył próg, drzwi zasunęły się z cichym sykiem. Oprócz nich w kabinie było tylko kilku techników.

– Ostatnie dni zwierzaków – powiedział Valdez, zniżając konfidencjonalnie głos. – Kto by chciał przegapić takie widowisko? Miałeś fart, chłopie. Nie co dzień rozumna rasa znika z mapy wszechświata. Miejmy nadzieję…

– Przecież oni nie wyginą. To znaczy, nie całkowicie.

Valdez spojrzał na niego dziwnie.

– O co wam chodzi, Pry?

– Ja… Jajogłowi z pewnością nałapią wystarczająco dużo okazów do dalszych obserwacji i badań.

– No, no! – Porucznik uśmiechnął się i pogroził mu palcem. – Wasze szczęście, sierżancie. Bo już zaczynałem podejrzewać, że przesiąkliście propagandą Bogów.

– Nie skontaktowali się ze mną… – Henryan urwał w pół słowa i zmarszczył brwi.

– Coś nie tak? – zaniepokoił się Valdez.

– Nie. To znaczy tak. Wczoraj przydarzyło mi się coś dziwnego.

– W centrum dowodzenia?

– Nie, wieczorem, kiedy wróciłem do kabiny… – Zamilkł na moment, a potem opowiedział porucznikowi o całym zdarzeniu. Ze szczegółami. Zaczynając od znalezienia kryształu, a kończąc na wykryciu środka czyszczącego na panelu i blacie terminala.

Valdez słuchał z uwagą, nie wyglądał jednak na szczególnie poruszonego. Kiedy Święcki zakończył relację, milczał przez dłuższą chwilę, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć. Odezwał się dopiero wtedy, gdy minęli przedziały bezpieki.

41
{"b":"576598","o":1}