– I co ty na to, morderco? – Zapytany przełknął ślinę, aż mu podskoczyło jabłko Adama. – Jak się czujesz, wiedząc, że zabiłeś niewinnego człowieka?
Henryan spuścił wzrok. Ta gnida wygrała na całej linii. Za to, co zrobił, zasłużył na śmierć, nie na dwadzieścia pięć lat choćby najcięższej kolonii karnej.
– Wyprowadzić osadzonego! – warknął Draccos, wciąż szczerząc zęby. – Wiecie, co z nim zrobić.
Strażnicy podnieśli Święckiego i bez słowa pchnęli go w kierunku drzwi.
* * *
Na czas wizyty wyjęto go z pancerza, strażnicy mogli go zatem razić ręcznym paralizatorem. Pierwszy raz zrobili to tuż za drzwiami gabinetu Draccosa; drugi, gdy dotarł na drżących wciąż nogach do rozwidlenia korytarza. Tam jeden z nich kopniakiem skierował więźnia w odnogę prowadzącą do części technicznej bloku administracji. Chwilę później minęli posterunek przy wejściu do doków. O tej porze pracowały w nich tylko roboty rozładowujące kontenery ze sprzętem i zaopatrzeniem. Henryan szedł chwiejnym krokiem, niewiele widząc przez załzawione oczy. Język wciąż stał mu kołkiem w ustach, a ślina ciekła spomiędzy pozbawionych czucia warg po brodzie i kapała na przepocony kombinezon.
Strażnicy zaprowadzili go pod ścianę wielkiej hali. Tam jeden z nich otworzył wewnętrzną gródź śluzy przeładunkowej, a drugi wepchnął Święckiego do środka.
– Stań na drugiej linii – rozkazał mechanicznym głosem.
Henryan doczłapał posłusznie do wskazanego znaku, po czym odwrócił się niezdarnie i spróbował uśmiechnąć kpiąco. Chyba zrozumieli, co oznacza ten grymas, a może nie spodobał się im wyraz jego oczu, w każdym razie porazili go obaj, niemal równocześnie. Święcki ucieszył się, widząc, jak kierują w jego stronę paralizatory. Prowokował ich celowo. Skoro kazano im wymęczyć go przed egzekucją, na zimno mogli bawić się całą zmianę, a może nawet dłużej. Gdyby jednak udało się ich wkurzyć… Liczył na to, że któryś zapomni się, widząc, iż skatowana ofiara wciąż z niego drwi.
Święcki zwijał się na zimnej kratownicy przez kwadrans, choć w jego odczuciu minęła cała wieczność. Oni tymczasem stali jakby nigdy nic, rozmawiając na zamkniętym kanale i czekając, aż dojdzie do siebie. Chip wszczepiony za prawym uchem każdego więźnia monitorował najważniejsze funkcje życiowe, on też poinformował oprawców, że tętno ofiary wraca do normy, mięśnie zaś w końcu wiotczeją. Odczekali jeszcze chwilę, jakby liczyli, że sam wstanie, ale on nie zamierzał ułatwiać im zadania. Im ciężej będą mieli, tym szybciej któryś przesadzi. Tego chciał się trzymać, lecz oprawcy przejrzeli jego podstęp. Zamiast ukarać go po raz czwarty, jeden ze strażników – nie patrząc nawet w stronę śluzy – rzucił:
– Wstawaj, siedem dwa jeden.
Henryan spróbował się podnieść, ale wciąż był zbyt słaby. Ręce tak mu się trzęsły, że nie zdołał podźwignąć ciała.
– Potrzebujesz dodatkowej zachęty, śmieciu? – zakpił drugi strażnik.
– Twoja żona jakoś na mnie nie narzeka – odparł, a raczej wybełkotał Święcki, licząc, że ta zniewaga przeważy w końcu szalę.
Chyba go nie zrozumieli. Syntezator mowy musiał się usmażyć.
Chwilę później jeden z nich podszedł i bezceremonialnie postawił go na nogi. Wyglądało na to, że zaczynają się nudzić. Jeśli zaaplikują mu teraz kolejną dawkę wstrząsów, minie sporo czasu, zanim oprzytomnieje. On o tym wiedział i oni też. Dlatego tak bardzo zależało mu na rozzłoszczeniu drani. Oddałby wszystko, byle skończyli z nim tu i teraz, zamiast zaczynać zabawę od początku, co znając ich sadystyczne upodobania, było całkiem możliwe.
– Stój tam i ani drgnij! – krzyknął strażnik tkwiący wciąż poza śluzą, przywołując gestem kompana. Gdy obaj znaleźli się w doku, gródź została zamknięta.
Święcki odetchnął z ulgą. Zatem to koniec. Jeszcze kilka chwil i dołączy do brata – co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. Za moment rozlegnie się sygnał alarmowy, rozbłysną żółte, potem czerwone światła, a na koniec zaczną pracować pompy. To, czy w momencie otwarcia zewnętrznej grodzi będzie jeszcze żył, czy skona wcześniej, po krótkiej walce o każdy atom tlenu, zależało wyłącznie od tempa, w jakim powietrze zostanie usunięte ze śluzy. Jedno było pewne: żywy bądź martwy zostanie wyssany w próżnię, by zamarznąć w okamgnieniu i kiedyś, za minutę albo miliard lat, roztrzaskać się o którąś z krążących w kosmosie przedwiecznych skał. Właściwie było mu wszystko jedno. Zdążył pogodzić się z myślą o śmierci, która – po tym, czego się dowiedział – była mu milsza niż kiedykolwiek w ciągu minionych trzech lat.
Czas mijał, a on stał zgarbiony, wciąż drżąc na całym ciele. Pierwszy kwadrans minął, zanim Henryan się spostrzegł. Wciąż był zbyt oszołomiony, aby myśleć o czymkolwiek innym niż dręczący go ból. Po kolejnych piętnastu minutach, gdy w końcu zdołał się wyprostować, zaczął mieć wątpliwości. A jeśli to nie koniec, jeśli to tylko krótka przerwa w czekającej go męce? Zamknęli go tutaj, by wracał do sił, ponieważ nie chciało im się sterczeć i czekać. Poszli do kantyny, by coś przekąsić, albo po nowe instrukcje, ale lada moment wrócą, by znów się nad nim pastwić.
Pieprzyć to, pomyślał. Minuty, godziny, jakie to ma znaczenie. I tak im się wymknę. Dzisiaj, najpóźniej jutro. Dłużej nie mogą mnie tu trzymać.
Pokrzepiony tą myślą spędził w śluzie następne trzy godziny. Stał nieruchomo na drugiej linii z wyzywającym uśmiechem, na wypadek gdyby go jednak obserwowali, co powinni robić, jeśli chcieli mieć pewność, że nie spróbuje im uciec przed czasem. W rzeczywistości jednak niewiele mógł zrobić – magnetyczne więzy krępowały go do tego stopnia, że nie zdołałby sięgnąć dłońmi do twarzy ani zrobić dwóch kroków. Pozostawało mu tylko czekać i bić się z własnymi myślami.
Wzdrygnął się, usłyszawszy wycie syren. Śluzę zalało rytmicznie migające żółte światło. Najpierw się wystraszył, że to już koniec, ale niemal natychmiast dotarło do niego, że śmierć oznacza wygraną. Gdy po trzydziestu sekundach zapłonęły czerwone lampy, zrozumiał, że coś jest nie tak. W tym samym momencie powinny ruszyć pompy. On jednak nie słyszał charakterystycznego świstu powietrza wciąganego przez liczne kratownice. I wciąż mógł oddychać. Zerknął na wyświetlacz na ścianie śluzy. Piętnaście sekund do otwarcia zewnętrznej grodzi, ciśnienie w normie. Odwrócił się chwiejnie, stając twarzą do tafli plastali, za którą rozpościerała się bezbrzeżna przestrzeń.
Wystrzelą mnie w próżnię jak pocisk, pomyślał.
Pociechą dla niego mogło być to, że tym razem nie zdąży poczuć bólu.
Spojrzał przez ramię na wyświetlacz. Pięć sekund, cztery, trzy.
Ciekawe, czy zdąży zobaczyć gwiazdy, zanim…
Część trzecia
STACJA
JEDEN
System Xan 4, Sektor X-ray,
02.09.2354
Wahadłowiec przycumował płynnie do centralnego rękawa sekcji tranzytowej. Siedzący w ostatnim rzędzie sierżant odpiął pasy, gdy tylko włączono sztuczną grawitację. Był wysoki i bardzo szczupły, choć szeroki w ramionach, miał niebieskie oczy, pociągłą, mocno opaloną twarz i pasmo czarnych włosów okalających na wysokości uszu wysoko sklepioną czaszkę. Mundur podoficera korpusu łączności zwisał luźno z jego kościstych barków. Kiedy podniósł ręce, by wyjąć ze schowka bagaż podręczny, dało się zauważyć żylaste, dobrze umięśnione przedramiona. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, który przywykł do noszenia bojowej zbroi albo spędził wiele czasu na jednej z planet o podwyższonej grawitacji.
Razem z nim na Xana 4 przyleciały jeszcze trzy osoby: wciśnięta w obcisły kombinezon służb medycznych czarna jak smoła, szerokopienna pani kapitan, rodowita Rosjanka, na co wskazywały wygląd i trudne do wymówienia nazwisko zdobiące naszywkę, oraz dwaj młodzi szeregowcy, dla których – sądząc po reakcjach – podróż ta musiała być pierwszym zetknięciem z głębokim kosmosem. Chwilę po przycumowaniu stewardzi zmienili strukturę plastalowego poszycia, aby pasażerowie mogli się przyjrzeć miejscu, do którego ich dostarczono. Medyczka i sierżant nie zwrócili na to najmniejszej uwagi, ruszając niemal natychmiast w kierunku śluzy wyjściowej, jednakże szeregowcy pozostali w fotelach i z niepewnymi minami chłonęli niesamowity widok.