– I to był twój największy błąd – wypalił zdesperowany Henryan.
– Słucham?
– Gdybyś nie zwlekał, brat nie zdążyłby mnie poprosić, żeby cię powstrzymać.
– Te słowa niczego nie dowodzą – rzucił major lekceważącym tonem. – Na jego miejscu też bym prosił, żebyś powstrzymał każdego, kto zamierza rozpocząć dekompresję sekcji, w której jestem uwięziony. Dodajmy: zgodnie z regulaminem. To chyba oczywiste.
– Może nie o to mu chodziło…
Renaud zrobił wielkie oczy.
– A o co?
Nie zastanawiając się wiele, Henryan sięgnął do kabury, którą zdążył odpiąć, gdy wszyscy spoglądali w kierunku dowódcy, i wyszarpnąwszy z niej pistolet, wypalił dwukrotnie. Z tej odległości nie mógł chybić. Ładunki wysokoenergetyczne rozorały pierś i rozwaliły głowę zaskoczonego majora, zabijając go na miejscu.
TRZY
Pas Sturgeona, Sektor Zulu,
30.08.2351
Henryan budził się powoli, z oporami, jakby kriogeniczny sen nie zamierzał wypuścić go ze swoich objęć. Czuł przy tym dziwny chemiczny odór i niesamowite ciepło. Po czole spływały mu kropelki potu, ale gdy spróbował ruszyć dłonią, by je zetrzeć, napotkał opór. Ręka nawet nie drgnęła, mimo że napinał wszystkie mięśnie. W tym momencie powinien dopaść go strach. W głowie miał jednak pustkę. Oszołomienie uniemożliwiało mu ogarnięcie tego, co się z nim dzieje. Nie mógł poruszyć ręką, więc po prostu zrezygnował. Nie udało mu się także oblizać spierzchniętych warg. Na zębach wyczuł coś grubego, elastycznego, jakby włożono mu do ust ochraniacz stosowany w sportach walki. Gdy otworzył w końcu oczy i spojrzał przed siebie – to znaczy w górę, ponieważ leżał na czymś, co sunęło pogrążonym w półmroku korytarzem – zobaczył obłe, czarne, lśniące sklepienie. Skała nad nim była tak gładka, jakby ją coś wypolerowało albo stopiło. Widział tylko ją i mijane w jednostajnym rytmie światła.
Lekkie szarpnięcie uświadomiło mu, że nastąpił postój. Kątem oka dostrzegł zakutych w lśniące pancerze strażników, którzy mu towarzyszyli. Otrzeźwiał już na tyle, że zaczynał myśleć. Przypominający archaiczne roboty żołnierze musieli nieźle hałasować, mając na sobie tyle żelastwa, a mimo to do jego uszu nie docierał najlżejszy nawet szmer. Pustka, pomyślał. W tym korytarzu nie ma atmosfery. Jak w takim razie?… Przerażenie ustąpiło równie szybko, jak się pojawiło. Gdy wsuwano go do lepiej oświetlonej kabiny windy, zauważył na skraju pola widzenia charakterystyczne refleksy. Miał na głowie hełm z bardzo szerokim krystalitowym wizjerem.
Jazda w górę albo w dół – w szybach grawitacyjnych naprawdę trudno to wyczuć – nie trwała długo. Henryan trafił do kolejnego ciemnego korytarza, choć nie tak długiego jak ten, którym wieziono go do windy. Tu było nieco inaczej. Platforma minęła cały szereg drzwi osadzonych w surowym poreksowym murze.
Cele. To muszą być cele, uznał.
Były ich dziesiątki. W końcu strażnicy zatrzymali się ponownie, przepuszczając platformę, a ta, skręciwszy płynnie, wsunęła się do niewielkiej niszy za rozsuniętymi drzwiami i od razu ustawiła pionowo. Klaustrofobicznie ciasne pomieszczenie miało nie więcej niż cztery metry kwadratowe. Nie było w nim nic, żadnych mebli ani okna. Henryan zachwiał się lekko, gdy magnetyczne uchwyty puściły. Byłby upadł, gdyby nie żyroskopy pancerza. Zanim odzyskał równowagę, wyświetlacz na jego hełmie ożył feerią świateł i symboli, a drzwi celi zatrzasnęły się z hukiem. Tak, fonię też mu włączono.
– Numer siedem dwa jeden – rzucił kpiącym tonem mężczyzna w lśniącej zbroi pułkownika stojący za przezroczystą teraz taflą plastali.
– Nazywam się… – zaczął Święcki, zdziwiony, że mimo nakładki na zębach jego słowa brzmią wyraźnie.
Lekki ucisk w okolicach jabłka Adama uzmysłowił mu natychmiast, że prócz knebla wyposażono go także w prosty syntezator mowy.
– Nazywałeś się, zanim trafiłeś w nasze skromne progi – przerwał mu bezceremonialnie pułkownik. – Teraz jesteś numerem siedem dwa jeden i nie odzywasz się, dopóki ci nie pozwolę. Zrozumiano?
Jeden ruch palca i ciało więźnia – rażone starannie odmierzonym ładunkiem elektrycznym – wyprężyło się jak struna. To miało zaboleć i zabolało. Jak cholera, a nawet bardziej. Henryan, zaskoczony nieoczekiwanym atakiem, nie zdołał powstrzymać krzyku. Zaskowyczał jak raniony drapieżnik. Mężczyzna za drzwiami odczekał dłuższą chwilę, nie odrywając wzroku od wyświetlacza czytnika, a gdy Święcki doszedł do siebie, powiedział:
– Jestem pułkownik Marconrad Draccos. Zarządzam tą kolonią karną. Jakieś pytania? – Przerwał, jakby oczekiwał reakcji więźnia, ale ten nie dał się podpuścić. – Świetnie, siedem dwa jeden. Niektórzy nasi pensjonariusze potrzebowali trzech, a nawet więcej lekcji, by pojąć Pierwszą Zasadę. Tak, pierwszą, bo to nie jedyna reguła, której będziesz musiał tutaj przestrzegać. Wiesz, siedem dwa jeden, czym różni się ta placówka od innych? – Komendant zawiesił znacząco głos.
Henryan milczał. Czując wciąż mrowienie po niedawnym porażeniu, wolał nie prowokować tego człowieka.
– Nieładnie, siedem dwa jeden. Masz odpowiadać na pytania komendanta – wtrącił stojący za pułkownikiem strażnik, fundując więźniowi kolejny wstrząs.
Ten trwał dłużej, był modulowany i boleśniejszy.
Święcki znów dał się zaskoczyć i znów nie zdołał zapanować nad reakcją. Zawył, jakby obdzierano go ze skóry, gdyż tak właśnie się poczuł. To, że powinien był się spodziewać tortury, niczego nie zmieniało.
Tym razem przerwa w rozmowie trwała znacznie dłużej. Pancerz musiał mieć wbudowany moduł medyczny, który monitorował ważniejsze funkcje organizmu, ponieważ komendant odezwał się dopiero wtedy, gdy Henryan zaczął dochodzić do siebie.
– Zrozumiano? – zapytał, uśmiechając się uprzejmie.
– Myślałem… – wycharczał Święcki, czując, że zesztywniały język wypełnia mu całe usta. Gdyby nie syntezator, pewnie nikt by go nie zrozumiał.
Draccos pokręcił głową.
– Dam ci dobrą radę, siedem dwa jeden. Nie myśl, tutaj to bardzo bolesny proces.
Więzień, choć zrozumiał, co go czeka, niewiele mógł zrobić, aby się przygotować na kolejną dawkę niewysłowionego bólu. Na szczęście trzecia kara trwała mgnienie oka. Może pułkownik nie chciał, żeby nowy pensjonariusz trafił prosto do urny. A może pancerz miał wbudowane ograniczniki niepozwalające na zabicie osoby, którą chronił.
– Koniec żartów – rzucił szczerze rozbawiony Draccos. – Wiem, że się pogubiłeś, siedem dwa jeden, ale uwierz mi, o to nam właśnie chodziło. To jedna z najcięższych kolonii karnych, a ty jesteś mordercą, człowiekiem, który z zimną krwią zastrzelił przełożonego, i to na oczach wielu oficerów. Powiedzmy więc jasno: nie masz co liczyć na wyrozumiałość. Nikt ci jej tu nie okaże, ani ja, ani tym bardziej moi ludzie. Trafiłeś do tego zacisznego pensjonatu na… – sprawdził dokumenty, jakby nie czytał ich wcześniej albo nie przykładał do tej lektury większej wagi, co także było częścią procesu gnojenia nowego więźnia – dwadzieścia pięć lat. Ciekawe. Niezbyt wysoki wyrok za tak odrażający czyn. Dlaczego sąd obszedł się z tobą łagodnie? – Wyszczerzył zęby na widok rozszerzonych oczu Henryana. – Udzielam osadzonemu zezwolenia na zabranie głosu.
– Uznano, że działałem w afekcie – odparł zgodnie z prawdą Święcki.
– Afekt… – zamyślił się pułkownik. – W afekcie to żonę możesz zastrzelić, kiedy odkryjesz, że dziecko biegające po twoim domu jest synem pułku.
Henryan nic nie odpowiedział, dopóki komendant nie skinął głową.
– Udzieliłem ci pozwolenia, siedem dwa jeden. Możesz mówić śmiało, dopóki nie odbiorę ci głosu.
– Major Renaud, próbując zatuszować swój udział w handlu narkotykami, doprowadził do śmierci czterdziestu dwóch członków załogi, w tym mojego brata, oficera pionu kryminalnego Wydziału Bezpieczeństwa, który prowadził dochodzenie w jego sprawie.
Draccos oderwał wzrok od wyświetlacza. Złożył dłonie, podpierając brodę na dwóch palcach, jakby się nad czymś zastanawiał.