Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Mam przesrane… – mruknął załamany.

SZEŚĆ

Gabinet komendanta mieścił się na końcu wytopionego w czarnej skale krętego korytarza. Klimatyzacja była tutaj jeszcze mniej wydolna niż na bloku więziennym zajmującym najwyższe poziomy, tuż pod zewnętrzną kopułą pancerza. Wystarczyło, że człowiek postał pod drzwiami kilka minut – co było nieodłączną częścią rytuału audiencyjnego – a pot lał mu się strumieniami po czole i plecach. Draccos lubił upokarzać swoje ofiary przy każdej okazji. Święcki zrozumiał to już wtedy, gdy wezwano go na dywanik po ostatniej udanej próbie samobójczej.

Tym razem oszczędzono mu wstępnych katuszy. Komendant przyjął go bez ceremonialnej zwłoki. Uzbrojony strażnik odsłonił drzwi gabinetu na widok zbliżającego się więźnia, a ten z ulgą, nie zwalniając nawet kroku, przekroczył próg klimatyzowanego wnętrza. Draccos siedział za biurkiem z kamienną twarzą. Dowódcą jednostki karnej nie mógł być człowiek o wrażliwej duszy, na tym stanowisku liczyły się zupełnie inne przymioty oraz dodatkowa multilicencja kapłana.

– Numer siedem dwa jeden melduje się na… – zaczął wylękniony Henryan.

– Zamknij się, Święcki, i siadaj! – Komendant zachował kamienną twarz, ale fakt, że zwrócił się do skazanego po nazwisku, nie po numerze, był więcej niż zastanawiający.

Henryan wykonał polecenie, przycupnąwszy ostrożnie na chybotliwym krześle. Ciężko było utrzymać na nim wymagany bezruch, gdyż dwie przeciwstawne nogi skrócono o centymetr. Tymczasem każde zachwianie mogło być pretekstem do wymierzenia więźniowi dodatkowej kary.

Draccos odchylił się w fotelu, mierząc czekającego na wyrok skazańca ostrym spojrzeniem, jakby próbował przeniknąć do jego umysłu.

– Pamiętasz, co ci obiecałem? – odezwał się obojętnym tonem.

Święcki skinął głową. Wolał nie otwierać ust, zwłaszcza że komendant zachowywał się dziwnie, co mogło oznaczać tylko kłopoty.

– Co masz na swoje usprawiedliwienie? – Tym słowom towarzyszył przyzwalający gest.

– Nie mogłem nic zrobić, sir. Narzędzia, które pobrałem rano, zostały celowo uszkodzone. Strażnicy mogą potwierdzić moje słowa. Ktoś umieścił w obu wtyczkach korektora mikrokapsułki z klejem i wyjął bezpieczniki z noża.

– Ty mogłeś to zrobić – stwierdził Draccos, prostując się w fotelu.

– Od chwili pobrania sprzętu byłem pod nieustannym nadzorem. Poza tym nie miałem dostępu do… – zaczął się tłumaczyć Henryan.

Odkąd uwolniono go z kabiny kombajnu, układał w myślach spójną wersję, starając się znaleźć wytłumaczenie każdego szczegółu. Godzina wystarczyła, by znalazł satysfakcjonującą w swoim mniemaniu liczbę argumentów przemawiających na jego korzyść.

Jednakże komendant nie pozwolił mu ich przytoczyć. Uciszył go, unosząc dłoń.

– Dość – powiedział. – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy miałeś dostęp do kleju, czy na nagraniach widać, jak wyciągasz bezpieczniki z noża, czy też sabotażu dopuścił się ktoś inny. Po czyjej stronie leży wina, jest teraz najmniej ważne. Na twojej zmianie zginął osadzony. Trzeci z kolei. Ktoś musi za to zapłacić.

Henryan podniósł rękę jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi. Nie chciał przerywać komendantowi, ale nie mógł też pozwolić, by ten nakręcił się jeszcze bardziej. Miał plan, jak do tego nie dopuścić.

Draccos spojrzał na niego gniewnie. Po chwili z wyraźną niechęcią udzielił mu głosu.

– Może powinniśmy się skupić na dopadnięciu tego, kto to wszystko ustawił? – wymamrotał Święcki. – Karząc mnie, wyładuje pan złość, ale…

– Chcesz mi pomóc w znalezieniu winnych? – zapytał pułkownik ze szczerym zdziwieniem.

– Zostałem wrobiony – przypomniał mu Henryan.

Draccos pokręcił głową, wolno, złowieszczo.

– Nie, przyjacielu. Dojdę prawdy bez twojej pomocy. Ani słowa więcej! – podniósł głos, gdy Święcki podrywał głowę, by zaprotestować. – Ty milczysz, ja mówię. Wczoraj otrzymałem dokumenty z admiralicji. Pewnie mi nie uwierzysz, ale pytano w nich o ciebie. – Uśmiechnął się pod nosem, jakby sam nadal nie mógł w to uwierzyć. – W gruncie rzeczy nie pytano, tylko zażądano wydania cię w trybie natychmiastowym.

Henryan poczuł nagły przypływ radości, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że komendant może blefować. Udawanie było jedną z jego kurewskich gierek: dać więźniowi nadzieję, a gdy ten się w nią wpije, wyrwać mu ją razem z zębami i pazurami, po czym rozdeptać na jego oczach. Święcki nie miał pleców w admiralicji, zresztą nikt z dowództwa by się za nim nie ujął, nawet gdyby w końcu znaleziono dowody winy Renauda. To, czy major handlował narkotykami, było teraz równie nieistotne jak współudział Henryana w ostatnim samobójstwie. Gdy to zrozumiał, uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwagi Draccosa.

– Nie wierzysz? – zapytał komendant jadowitym tonem. – Uważasz, że cię urabiam, aby kolejna kara była boleśniejsza? – Pochylił się nad biurkiem i aktywował wyświetlacz zajmujący niemal cały blat. Ustawił wirtualny ekran w pionie, aby obaj dobrze go widzieli, a następnie otworzył jeden z folderów i powiększył znajdujący się w nim dokument. – No to patrz.

Nawet z tej odległości dokument wyglądał na prawdziwy, chociaż w dobie holo wszystko można było sfałszować. Wszystko prócz jednego…

Henryan podniósł ostrożnie rękę, a kiedy znów otrzymał prawo głosu, zapytał:

– Czy mogę?

Draccos zawahał się, widząc, że skazaniec wskazuje wyświetlacz, zaraz jednak na jego usta wpełzł złośliwy uśmiech. Domyślił się, o co chodzi. Świadom, że odmowa byłaby potwierdzeniem oszustwa, szybkim ruchem przesunął wirtualną płaszczyznę w stronę Święckiego, który w kilka sekund dotarł do źródła pliku.

– Myślałeś, że blefowałem – zakpił komendant, rozsiadając się wygodniej. – Nie, mój drogi. Tym razem nie musiałem. A wiesz, co jest w tej sprawie najlepsze? – Henryan pokręcił głową. – Nie wysłałem jeszcze odpowiedzi. Mam na to pełną dobę.

Święcki poczuł, jak w górę kręgosłupa pełzną mu wolno lodowate macki strachu.

– Tak czy inaczej, jutro będę wolny – oświadczył. Sam był zdziwiony, że głos mu się nie załamał.

Draccos uniósł pytająco brwi. Wyglądał na rozbawionego.

– Tak sądzisz?

Święcki skinął głową, raz, leciutko. Fala strachu opadła. Wiedział, że istnieją tylko dwa wyjścia z tej sytuacji: albo komendant każe go zabić, albo podpisze zwolnienie. Nie mógł okaleczyć więźnia i wydać go w takim stanie. Wbrew temu, co uparcie twierdził, nie był bogiem. A admiralicja nie znosiła, gdy ktoś się jej sprzeciwiał. Taka szuja jak Draccos nie zaryzykuje kariery, żeby utrącić nic nieznaczącego pionka.

– Tak sądzę – odparł.

– Nic o mnie nie wiesz, śmieciu! – prychnął komendant, zrywając się zza biurka. – Ja nie odpuszczam. Nigdy.

– Nie jestem wart tego, co panu zrobią, jeśli odkryją prawdę.

– Nie jesteś – przyznał Draccos, spoglądając na więźnia z niekłamaną odrazą. – Ale ja nie łamię danego słowa, nawet jeśli ma mnie to wiele kosztować.

Henryan przypomniał sobie ich pierwszą rozmowę.

– W takim razie daj mi szansę, o której mówiłeś. – Przeszedł na ty, ponieważ nie miał nic do stracenia, a nie zamierzał dłużej płaszczyć się przed tym skurwyklonem.

– Z przyjemnością. – Draccos usiadł na powrót za biurkiem, przełączył wyświetlacz na tryb prywatny, przesunął parę razy ręką, a na koniec wezwał ochronę. – Zdychaj w bólach, Święcki.

– Lepsze to niż dalsze patrzenie na twój szczurzy pysk – wypalił Henryan, przechylając się na krześle.

Było mu już wszystko jedno.

– To się dopiero okaże… – Draccos o dziwo nie stracił opanowania. To także mógł być zły omen. Gdy w drzwiach gabinetu stanęli strażnicy, dodał: – Zanim się pożegnamy, chciałbym, żebyś spojrzał na jeszcze jeden dokument. – Z radosnym uśmiechem otworzył inny folder.

Święcki miał przed sobą raport dotyczący śledztwa przeprowadzonego przez admiralicję na jego dawnym okręcie. Przebiegał wzrokiem kolejne linijki, czując, że wraca dawna niepewność. Gdy skończył czytać, przeniósł wzrok na rozradowanego komendanta.

28
{"b":"576598","o":1}