Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Iarrey zdołał poszerzyć otwór o kilkadziesiąt centymetrów, zanim cichy syk oznajmił, że plazma się skończyła. To dawało im kilka dodatkowych minut. Dowódca Nomady nie próżnował w tym czasie. Krztusząc się od gryzącego czarnego dymu, przepalał kolejną ścianę. Nike i Iarrey spoglądali lękliwie na niknący w mroku korytarz. Gdyby Obcy zdecydował się w tej chwili pojawić, nie mieliby najmniejszych szans. Woleli nie myśleć, co będzie, jeśli Morrisey się pomylił i zewnętrzny krąg już nie istnieje.

– Teraz albo nigdy! – Pierwszy oficer chwycił Nike’a za ramię i wskazał coraz szybciej zmniejszający się otwór w ścianie. – Wchodzimy.

Podnieśli wciąż nieprzytomnego porucznika i przetaszczyli go do pierwszej kabiny. Mimo braku ciążenia nie była to łatwa operacja. Kłęby łzawiącego, drażniącego płuca dymu nie pozwalały otworzyć oczu i zaczerpnąć głębiej powietrza. Byli już w otworze między trzecim a czwartym pomieszczeniem, kiedy w słuchawce Nike’a coś zaszumiało i nagle usłyszał mocno zniekształcone słowa. Morrisey przebił się do miejsca, w którym łańcuch dron nadal miał łączność z Nomadą.

Krztusząc się, wypadli na korytarz.

– …ie jesteście, odbiór! – Zachrypnięty od krzyku głos nawigatorki brzmiał w uszach Nike’a jak najcudowniejsza muzyka.

– Smiley, żyjemy! – ryknął w przerwie między spazmami kaszlu. – Skurwyklonia mać, żyjemy! Jesteśmy w głównym korytarzu!

Morrisey, leżący dwa metry od niego z oczami czerwonymi jak wampir, nagle zesztywniał.

– Coś ty powiedział? – zapytał ledwie zrozumiale.

– Zameldowałem, że… – Z trudem łapiąc oddech, Nike uśmiechnął się do niego, ale natychmiast spoważniał.

Twarz kapitana nabiegła krwią.

– Coś ty powiedział, skurwykloni pomiocie? – powtórzył Morrisey i znów się rozkaszlał.

– Nie rozumiem…

– Nie rozumiesz? – Morrisey podniósł fazer, którego lufa wciąż się żarzyła. – Jak nazwałeś Annataly?

Nike pobladł. „Smiley”… Tak Annataly pozwalała na siebie mówić tylko wtedy, gdy… Na statku pilnował się, ale tutaj, ze szczęścia…

– To nie tak…

– Nie tak? – Morrisey ledwie mówił, ale jego oczy wyrażały bezgraniczną nienawiść. – Ostrzegałem cię, śmieciu. Najmniejszy ślad i…

Nike zamknął oczy, gdy kapitan naciskał spust. Nie poczuł nic, za to usłyszał przeraźliwy wrzask.

– Henrichard!

Zdumiony spojrzał w głąb korytarza. Stała w nim postać w pełnym skafandrze próżniowym. Bez wątpienia Annataly.

– A ty, sklonowana szmato, co tu robisz? – Nie mniej zaskoczony Morrisey popatrzył na przybyłą, po czym ze złością odrzucił bezużyteczny rozładowany fazer. – Kto, do cholery, pilnuje statku?

– Szmato? Sklonowana? – Głos Annataly zabrzmiał w słuchawkach jak syk żmii. – Może gdybyś bardziej interesował się mną niż butelką, nie miałbyś takich problemów ze wzwo…

– Zamknij się, dziwko! – ryknął kapitan, siniejąc na twarzy. – Zabiję cię razem z tym… tym…

– To ty się zamknij, Henrichard! – Te słowa nie padły z ust Annataly ani Nike’a. – Gówno mnie obchodzi twoja potencja! – mówił podniesionym głosem Iarrey. – Mamy tu teraz większy problem. I nie zamierzam zginąć tylko dlatego, że tobie, stary pijaku, już nie staje, zrozumiano?!

Morrisey spurpurowiał. Otwierał właśnie usta, żeby posłać do diabła pierwszego i całą resztę, lecz Annataly go ubiegła.

– Nie wiem, na co wy trafiliście, ale powinniście zobaczyć, co znalazłam za tymi grodziami. – Rzuciła w ich stronę holopad.

– Załóż się, że nas nie przebijesz. – Morrisey chwycił urządzenie w locie. Włączył odtwarzanie, choć widać było, że bardziej interesuje go w tym momencie przegryzanie gardeł, zarówno nawigatorki, jak i kadeta.

Ładownie statku wydawały się ogromne. Trudno było ocenić, jak wielkie. Równie trudno było zliczyć, ile ciał – chociaż słowo „ciała” chyba nie bardzo pasowało do sytuacji – się w nich znajdowało. Widzieli tysiące, dziesiątki tysięcy wypatroszonych i zamrożonych humanoidalnych istot wiszących w równych szeregach. Kobiet, mężczyzn, nawet dzieci…

– Co to, do skur… – wyszeptał Morrisey po chwili ciszy.

– Nie wiem jak wam, ale mnie się to teraz składa w logiczną całość – powiedział Iarrey. – Gość ze skrzydłami, te ciała, pojazdy w doku…

– Co ty pieprzysz, Heraklesteban? – zdziwił się Morrisey. – Jakie znowu pojazdy?

– Zajmowałem się analizą tych stateczków przytwierdzonych do wieży w doku – przypomniał mu Iarrey. – Katalogowałem wszystko i… spokoju mi to nie dawało. Odniosłem wrażenie, że jeden skądś znam. A w każdym razie…

– Streszczaj się – zganił go Morrisey.

– Biblia. Księga Ezechiela – powiedział krótko Iarrey. – Koło w kole.

– Prosiłem grzecznie…

– Opis aniołów zabierających proroka Ezechiela do nieba. – Nike pierwszy załapał. – Tam jest opisany pojazd, którym go wieźli. I koło w kole.

– Takie samo rozwiązanie techniczne zauważyłem w pojazdach, które znaleźliśmy w doku tego statku – dokończył Iarrey.

– Chcesz mi powiedzieć, że ten skrzydlaty skurwyklon z ryjem jak syrena alarmowa to protoplasta anioła? – zapytał Morrisey.

– Jaki skrzydlaty skurwyklon? – dołączyła do niego równie zdziwiona Annataly.

– Tak – Iarrey nie zwrócił uwagi na jej pytanie – to właśnie chcę powiedzieć. Od tysięcy lat ludzie mówią o spotkaniach z aniołami, wysłańcami Boga. A tu mamy statek, na którym jest skrzydlata istota wyglądająca jak zdjęta z fresku starożytnej świątyni, i do tego całą ładownię wypatroszonych humanoidów. Idę o zakład, że to ludzie.

– Czyli…

– …my naprawdę jesteśmy pokarmem bogów – zakończył za dowódcę Iarrey.

– No dobrze. – Morrisey wyłączył holopad. – Czy teraz mogę się już dowiedzieć, kto czuwa na Nomadzie?

– Kiedy straciliśmy kontakt, obudziłam ojca Pedroberto – odpowiedziała spokojnie Annataly.

– No to módlmy się, żeby nasz skrzydlaty przyjaciel nie zechciał go odwiedzić przed nami – z westchnieniem podsumował sytuację Morrisey.

CZTERNAŚCIE

Szli w kierunku hangaru, wciąż wywołując Nomadę. Bezskutecznie. Nie uzyskali połączenia na żadnej z częstotliwości alarmowych. Nike na wszelki wypadek trzymał się z dala od kapitana.

– Zabiję go, po prostu zaduszę własnymi rękami – gorączkował się Morrisey. – Gdzie ten katabas polazł?

– Jak go znam, obżera się teraz w mesie – wtrącił Iarrey.

– Tam też są głośniki – zgasił go kapitan.

– Nie sądzicie chyba – powiedziała Annataly – że ten… ee… Obcy jakoś dostał się na nasz statek?

– A niby jak? – prychnął Morrisey.

– Anioł stający przed księdzem…

– Jak miał przed nim stanąć?! – wrzasnął zirytowany Morrisey. – Goły w otwartej przestrzeni? Jakby był taki mocny, toby nie utrzymywał atmosfery na własnym statku.

– Tylko zastanawiałem się na głos – żachnął się pierwszy oficer.

– Siejesz defetyzm i tyle. Bez kodów dostępu nie otworzyłby śluz, a Pedroberto niespecjalnie ma go jak zauważyć.

– A nie pomyślałeś, skąd Bourne ma takiego krwiaka na czole? – zapytał Iarrey.

– Bo oberwał centralnie? – odparł Morrisey.

– Czym oberwał? – skontrował natychmiast Heraklesteban. – Nike mówi, że widział, jak anioł przystawiał mu do twarzy tę dziwaczną narośl.

– I co z tego? – zniecierpliwił się kapitan, po raz kolejny wywołując Nomadę.

– A jeśli w ten sposób wysondował jego myśli? Zebrał wszystkie potrzebne mu informacje? W tym kody dostępu do śluzy?

– Fantazjujesz.

– Być może. – Iarrey uśmiechnął się złośliwie. – Jeszcze parę godzin temu nie wierzyliśmy w istnienie Obcych. Teraz mamy ładownie pełne wypatroszonych ludzi, kolesia wyglądającego jak anioł i pojazdy z Biblii… Jak dla mnie, zrobiło się na tyle fantastycznie, że wszystko jest prawdopodobne. Nawet to, co wydaje się totalnie niedorzeczne.

Kapitan nie odpowiedział. Ze zdwojoną energią zaczął wywoływać Nomadę. Nike, pomimo strachu i odrazy, w głębi serca podziwiał jego upór. Nie wierzył, by te próby przyniosły jakikolwiek efekt, ale gdy po setnym wezwaniu pośród trzasków rozległ się niewyraźny głos, niemal krzyknął z zachwytu.

18
{"b":"576598","o":1}