– Wystarczy! – Morrisey przerwał kadetowi i znów położył nogi na blacie. – Kadet Stachursky odrobił zadanie domowe, czego o reszcie powiedzieć nie można. Dlatego z przykrością muszę stwierdzić, że od tej chwili pozostali panowie kadeci noszą numery zamiast nazwisk. Ty – wskazał na De’Vere’a – masz jedynkę, ty – wymierzył palcem w Carre-Foura – dwójkę, albo nie, natura już cię obdarzyła numerkiem, skurwykloni pomiocie, więc zostaniesz, jak Bóg i tatuś, wybacz… dawca… chcieli, czwórką. Kolczuk to trójka, a pan, tfu, Sodomita przejmie w takim razie numer drugi. Kadet Stachursky pozostaje kadetem Stachurskym, dopóki nie przyjdzie mi ochota tego zmienić, i będzie łącznikiem między załogą stałą i numerowaną. A to oznacza, że żaden z was, skurwyklony, nigdy, ale to nigdy nie zwróci się bezpośrednio do nikogo z pełnoprawnych członków załogi, chyba że otrzyma pozwolenie za pośrednictwem kadeta Stachursky’ego. Żaden z numerów, jeśli nie zostanie wezwany, nie ma też wstępu na górny pokład. Zrozumiano?
– Tak jest! – odpowiedzieli unisono.
Co jak co, ale dyscyplinę akademia wpoiła wszystkim adeptom.
– A gdyby kogoś interesowało, co znaczą te numery, od razu wyjaśnię – kontynuował kapitan. – To taki stary obyczaj przeniesiony do korpusu z jednostek frontowych. Kiedy wydam rozkaz, na przykład wyjścia w przestrzeń, nie będę musiał wskazywać paluchem ani wywoływać nikogo po nazwisku. Numer jeden idzie pierwszy, a jak coś spierdoli, czytaj wykituje, jego miejsce zajmuje numer dwa, potem trzy i tak dalej, aż do skutku. Zrozumiano?
Tym razem odpowiedź nie była już tak jednogłośna.
– Odmaszerować! – warknął Morrisey. – A kadet Stachursky jeszcze na moment z nami zostanie.
* * *
– Wiesz, synku, dlaczego kazałem ci zostać? – zapytał kapitan, gdy pozostali kadeci zabrali swoje rzeczy i opuścili mesę.
– Nie wiem, sir! – odparł zgodnie z prawdą Stachursky.
– Na pewno?
– Na pewno, sir! – Nike starał się wymyślić coś na poczekaniu, ale naprawdę nie miał pojęcia, do czego zmierza dowódca.
Morrisey przerwał jego męki.
– Czytałem twoje akta, więc wiem, że należysz do asów pieprzonej Orbitalnej Akademii Floty. Pech chciał, że wybrałeś nie ten otwór co trzeba i przepieprzyłeś sobie, cha, cha – śmiech kapitana okazał się zaraźliwy – dosłownie przepieprzyłeś sobie życie. Ale głupi nie jesteś, wręcz przeciwnie, i dlatego szybko się połapiesz, że nie wszystko, co mówią o tej służbie, jest prawdą. A skoro i tak do tego dojdzie, wolę od razu zaproponować ci układ.
Iarrey, nawigatorka, kapelan oraz milczący do tej pory porucznik odpowiedzialny za systemy uzbrojenia, który chyba nazywał się Bourne – przynajmniej tyle można było odczytać z jego brudnej naszywki – otoczyli zdezorientowanego kadeta.
– Jaki układ, sir? – zdziwił się Nike.
– Wiesz, dlaczego wszystkie bitwy Wojny Zjednoczeniowej, i w ogóle wszystkie potyczki w przestrzeni, odbywały się w pobliżu punktów Lagrange’a? – zapytał pozornie bez związku kapitan.
– Teoretycznie… – zaczął Nike asekuracyjnie.
– Słucham.
– Na wykładach mówiono nam, że to kwestia strategii, ale prawda jest chyba taka, że nikomu nie uśmiecha się powolna i do tego anonimowa śmierć w pustce kosmicznej. Dlatego wszystkie pola bitew umiejscawiano w punktach zwanych dołkami Lagrange’a na cześć…
– Streszczaj się, synku – ponaglił go kapitan.
– W przypominających nieco pasy Saturna strefach grawitacyjnych, w których uszkodzone i zniszczone jednostki, pozostając długo na miejscu, tworzą coś w rodzaju pola asteroid, dzięki czemu można przeprowadzić ewentualne akcje poszukiwawcze i ratunkowe. Dlatego też od początków podboju kosmosu wszelkie strategie admiralicji zakładały walkę statyczną. Okręty przystępowały do akcji na minimalnych prędkościach, żeby po ewentualnym zniszczeniu ich wraki pozostały w punktach Lagrange’a.
– Co to oznacza w praktyce?
– W praktyce oznacza to, że w dołkach nadal powinny krążyć niemal wszystkie jednostki zniszczone w bitwach, o ile na skutek nieprzewidzianych okoliczności nie wyrwały się z pułapki grawitacyjnej i nie spadły na powierzchnię pobliskich planet. – Nike pomyślał o Dreddzie i jego osiemdziesięcioletniej odysei w kapsule ratunkowej. Gdyby nie ta taktyka, stary admirał byłby teraz kawałkiem dobrze zmrożonego mięsa wędrującego przez nieskończoną pustkę albo ślicznym meteorem tnącym malownicze niebo odległej planety.
– Doskonale. – Morrisey roześmiał się na cały głos. – Bardzo celny wniosek, kadecie Stachursky. A co z tego wynika dla nas?
– Mamy ułatwioną robotę.
– To też, ale…
– Ale taki inteligentny i śliczny chłopczyk jak ty powinien już wiedzieć, że można się przy tym nieźle obłowić.
Nike zrozumiał, dlaczego Bourne milczał aż do tej pory. Głos porucznika odpowiedzialnego za systemy uzbrojenia mówił wszystko o jego preferencjach seksualnych.
– Proponujemy ci drobny udział w zyskach w zamian za pełne posłuszeństwo i kontrolę tamtych śmieci. – Kapitan wskazał ruchem głowy drzwi, za którymi zniknęli pozostali kadeci.
– Udział w zyskach, sir? – Nike spojrzał przytomniej na rozbawionych załogantów.
– Naprawdę nie rozumiesz? – Na ustach Morriseya pojawił się pierwszy szczery uśmiech. – Jeśli grasz według zasad admiralicji, masz święty spokój, jeśli według naszych, ta robota może być kurewsko niebezpieczna – podniósł rękę, prezentując elektroniczną protezę – ale za to opłacalna. Odbębnisz swoje latka na pokładzie Nomady i masz zagwarantowany śliczny dodatek do emeryturki.
– A większość czarnej roboty i tak odwalają za nas numery – dodał Iarrey.
– Mamy wprawdzie wyspecjalizowane roboty – wyjaśnił kapitan – ale to cholernie drogi sprzęt. Zniszczenie takiej maszyny oznacza dziesiątki szczegółowych raportów, które często wychodzą poza admiralicję. Śmierć kadeta najniższej rangi to tylko list do rodziny, medal i znacznie rzadziej drobna rekompensata finansowa…
– Zresztą im większe straty w akcji, tym lepiej – szepnęła niemal zmysłowo Annataly, pochylając się do ucha Nike’a.
– Im więcej zabitych, tym mniej sensownych ludzi garnie się do roboty w Korpusie Utylizacyjnym – podjął wątek Morrisey. – A po poległych i tak nikt nie płacze, zwłaszcza dowództwo, które ma z naszego procederu słuszny dodatek do pensji. Przy okazji oszczędzamy admiralicji mnóstwo kłopotu z… nazwijmy to po imieniu… odpadami akademickimi.
– Czyli rozumiem, że – powiedział kandydat na udziałowca firmy Nomada – najpierw zgłębiamy, a dopiero potem niszczymy?
– Zgłębiamy? Wiesz, Nike, podoba mi się twój sposób myślenia… – Kapitan uśmiechnął się do własnych myśli. – Archeologia przestrzenna to wspaniała dziedzina nauki, szczególnie jeśli ma się wsparcie w postaci ściśle tajnych map i dostępu do wszystkich archiwów floty. – Urwał nagle i zapytał: – Zatem wchodzisz w to czy nie?
– Co będzie, jeśli odmówię? – zapytał ostrożnie Nike.
– Obiecałem coś admirałowi, a jestem naprawdę słownym facetem… – Odpowiedź Morriseya, choć wypowiedziana wesołym tonem, niosła wyraźną groźbę. – Łamię dane słowo tylko wtedy, gdy widzę w tym swój interes.
– Rozumiem. – Nike spojrzał dowódcy w oczy. Chwilę później skinął głową. – Wchodzę. Pozostaje tylko kwestia…
– Dwie kwestie – przerwał mu bezceremonialnie kapitan.
– Dwie? – zdziwił się Nike.
– Tak. Po pierwsze, strona finansowa. Żeby nie było nieporozumień. Jak to mówią: kochajmy się jak bracia, liczmy się jak klony. Masz dziesięć procent zysku ze wspólnych akcji i pięćdziesiąt z tego, co sam nadasz.
– Zgoda. – Propozycja wyglądała na uczciwą, zresztą w zaistniałej sytuacji Nike przystałby na każdą, nawet o wiele mniej korzystną.
Morrisey nagle spoważniał.
– I po drugie, chłopcze… – To „chłopcze” zabrzmiało bardzo złowróżbnie. – Pani porucznik Davidoff-Rozerer jest jedyną kobietą na pokładzie i jak się zapewne domyślasz, należy do mnie i tylko do mnie. Ja nie jestem wujcio Dredd i nie będę się zastanawiał pół semestru, jak wyrafinowanie skroić ci dupę. Jeśli wykryję choć jeden, nieważne jak mikry ślad twojej bytności w damie mojego serca, to… – zrobił protezą nieokreślony gest mogący oznaczać wszystko. – Rozumiemy się, panie córeczkojebco?