– To nie był zwykły kawał.
– Tak pan sądzi? – zapytał zaskoczony Święcki.
– Ujmę to tak: chłopcy robią numery nowym, ale zawsze jest to coś, z czego wszyscy mogą się potem pośmiać. Podrzucenie kryształu nie jest zabawne, dlatego uważam, że mamy do czynienia z próbą kontaktu ze strony Bogów. Pierwszą i nie ostatnią. Spodziewaliśmy się, że będą szukali kontaktu, ale nie sądziliśmy, że tak szybko. Martwi mnie natomiast to obejście skanera. W tym mogła maczać palce wubecja.
– Wydział? Oni wiedzą, kim jestem?
– Nie, ale zająłeś miejsce Seiferta – przypomniał mu porucznik, zmieniając ton na nieco mniej oficjalny i automatycznie przechodząc z wy na ty. – Nic dziwnego, że cię sprawdzają.
– Gdybym ja chciał przeprowadzić taką akcję, wybrałbym inną porę dnia na wizytę. Mój brat był oficerem Wydziału Bezpieczeństwa. Wprawdzie od początku służył w pionie kryminalnym, ale poznałem dzięki niemu metody pracy agentów.
– Racja – przytaknął Valdez. – Siedziałeś w centrum bite osiem godzin.
– Sam pan widzi.
– Mimo wszystko jestem przekonany, że to musiał być Wydział Bezpieczeństwa. I nie mówimy o szeregowych skurwyklonach w czerni. Jedynie oficerowie kontrwywiadu są na tyle pedantyczni i popieprzeni, by dezynfekować cudze skanery. – Porucznik spojrzał w oczy Święckiego i zobaczył w nich czysty strach. Zainteresowanie kontrwywiadu mogło oznaczać poważne kłopoty. – Pewnie szukali kryształu.
– Skąd mogli wiedzieć, że ktoś mi go podrzucił?
– Podglądy, podsłuchy… – Valdez wzruszył ramionami. – To ich żywioł. Przeszukali kabinę, gdy wyszedłeś do mesy, przekonani, że podrzucony kryształ wciąż tkwi w kieszeni. Liczyli, że będą mieli więcej czasu, ale ty jak na złość się pośpieszyłeś. Dziesięć minut później niczego byś nie wyczuł.
– Kurwirtual! – Święcki poczuł zimne ciarki na krzyżu. – I co ja mam teraz zrobić?
– Pamiętasz moją radę? – zapytał porucznik. – Nic nie rozumiesz, nic nie wiesz, nic cię nie interesuje. Trzymaj się z dala od tego bajzlu. Za tydzień albo dwa będzie po wszystkim. Nasi Bogowie rozejdą się do swoich zajęć i zapomnimy o aferze. Jeśli dostaniesz następną wiadomość, na krysztale czy jakimś innym cholerstwie, wywal ją natychmiast w diabły.
– Jasne.
Kolejka zaczęła hamować. Zbliżali się już do sektorów mieszkalnych.
– Właściwie… – odezwał się nagle Valdez.
– Tak?
– Mam lepszy pomysł. Jeśli dostaniesz następną wiadomość, przyjdź z nią do mnie. Może uda mi się rozpracować tych drani. Kończy im się czas, a ludzie działający w pośpiechu zaczynają popełniać błędy.
– Nie ma sprawy – zgodził się bez oporów Święcki.
– I nie martw się. Nikt inny się o tym nie dowie. Jeśli wpadniesz z kolejnym kryształem, powiesz wubekom, że to część przygotowywanej przez nas prowokacji. Ja to potwierdzę.
Henryan skinął skwapliwie głową, a potem niespodziewanie zapytał:
– Kim oni są?
– Kto?
– Ludzie, których nazywa pan Bogami.
– To temat na dłuższą rozmowę – odparł enigmatycznie Valdez, spoglądając na wskaźnik położenia kolejki. Wagonik zaczynał właśnie hamować. – Dzisiaj nie mam czasu, muszę załatwić kilka spraw w pionie medycznym – dodał, podchodząc do wyjścia – ale jutro po wachcie możemy usiąść na tarasach widokowych i pogadać o tym wszystkim.
– Nie ma sprawy.
Drzwi kabiny otworzyły się z cichym sykiem, odsłaniając kompletnie pusty szeroki korytarz. Wychodząc z kolejki, Valdez dodał:
– Bez obaw, Pry. Nie wrócisz do kopalni, jeśli będziesz robił, co mówię. – Już na peronie obrócił się przez ramię i rzucił: – Jeszcze jedno. To będzie prawdziwy koniec zwierzaków. Ich nie da się trzymać w niewoli. Dzień, dwa i padają…
Drzwi zamknęły się i rozdzieliły ich, zanim porucznik zdążył dokończyć zdanie.
SIEDEM
Tym razem Święcki nie poszedł prosto do kabiny. Był głodny i na tyle czysty, że mógł się najpierw udać do zatłoczonej mesy. Odbębnił swoje w długiej kolejce, napakował pełną tackę żarcia, a potem stanął pośrodku sali, szukając wzrokiem wolnego miejsca. Rotacja była szybka, nikt tutaj nie siedział i nie delektował się posiłkami. Racje były pożywne i o wiele smaczniejsze niż więzienne żarcie, ale o tym mało kto z mieszkańców stacji wiedział.
Na skraju długiej ławy po lewej zwolniło się krzesło. Wysoki i chudy jak tyczka lotnik mrugnął do Święckiego, gdy ten mijał go zręcznie, aby zająć upatrzone miejsce przed dziewczyną w mundurze służb technicznych.
– Wybacz. – Henryan uśmiechnął się do niej, zwinnie wsuwając tackę w zagłębienie blatu.
Ostrzyżona przepisowo blondynka wydęła pogardliwie usta i ruszyła w stronę następnego stolika.
– Prawo dżungli. – Siedzący naprzeciw technik wyszczerzył równiutkie białe zęby. – Sierżancie Pry… ze…
– Prydeinwraig – poprawił go odruchowo Święcki. – Ale nie łam sobie języka. Mówią na mnie Pry.
– Tregvas – przedstawił się tamten. – Kapral Tregvas, lokalne tanie przewozy pasażerskie… – Gdy dostrzegł zdziwienie rozmówcy, dodał szybko: – Śmigam wahadłowcem na Betę.
Podali sobie ręce.
– Tutaj zawsze taki tłok? – zapytał Henryan, nabierając pierwszą łyżkę papki.
Lotnik spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Kolega sierżant nowy?
Święcki skinął głową, przełykając gorący kęs.
– Wczoraj zamknięto sektor pierwszy, technicy i wojo mieszkają teraz razem – wyjaśnił Tregvas. – Dodatkowe dwieście gąb do wyżywienia musiało się odbić na przepustowości tej mesy. Co widać zwłaszcza po zakończeniu każdej zmiany.
– Wiecie, dlaczego wyłączyli z obiegu całą jedynkę? – zapytał Henryan.
– Szykują ją dla gości. – Lotnik ściszył konfidencjonalnie głos. – Ponoć ma nas odwiedzić ktoś ważny.
– I to nawet niejeden – mruknął Święcki.
– Kolega sierżant wie coś więcej?
Nie odpowiedział od razu. Przeżuwał przez chwilę kawałek wołowiny z pokładowej uprawy mięsa, zastanawiając się, czy nie palnął właśnie wielkiego głupstwa. Valdez opowiadał o wizycie delegacji, jakby to nie była żadna tajemnica, jednakże zwykły personel najwyraźniej nie miał o niczym bladego pojęcia.
– Za kilka dni zwali się tu pół senatu – odparł w końcu, uznawszy, że nie będzie to naruszenie tajemnicy służbowej.
– A niech mnie, wiadomość z pierwszej ręki! – Tregvas cmoknął z podziwem i odkładając sztućce, szybko dodał: – Kolega sierżant pracuje w centrum dowodzenia?
– Tak – odparł Henryan z pełnymi ustami.
– Można wiedzieć, na jakim stanowisku?
– W centrali łączności. – Odpowiedzi udzielił z pewnym opóźnieniem, dopiero gdy przepłukał usta wodą.
– Za Seiferta…
Siedzący obok Zajcew, czarnoskóry żołnierz kompanii wartowniczej, oderwał wzrok od posiłku. Teraz gapili się na niego we dwóch. Święcki oblizał powoli wargi.
– Chyba już pójdę – powiedział, chwytając tackę, na której wciąż było sporo jedzenia.
– Spokojnie, kolego sierżancie – odezwał się Rosjanin. – Nie gryziemy.
– Louismail, to znaczy Seifert – zaczął wyjaśniać Tregvas – grywał w reprezentacji grawikosza. Większość z nas go znała. – Wskazał głową zatłoczoną salę.
– Można powiedzieć, że był popularny – dodał czarnoskóry wartownik.
– Przydzielono mnie na zastępstwo – rzucił zmieszany Święcki. – Nawet…
– Przecież wiemy – uspokoił go Zajcew. – I nic do kolegi nie mamy. Szkoda marnować tyle dobrego żarełka – wskazał na tackę.
Henryan usiadł wygodniej i przysunął do siebie jedzenie, ale z jakiegoś powodu kolejny kęs zaczął mu nieprzyjemnie rosnąć w ustach.
– Wie kolega sierżant, co się z nim stało? – zapytał po chwili Tregvas, który najwyraźniej też stracił apetyt.
Święcki przełknął pikantną wołowinę i zapił ją wodą. Poczuł metaliczny posmak.
Siedzieli przez moment w milczeniu, wpatrując się w blat. Henryan też. Zastanawiał się właśnie, czy ci dwaj nie należą przypadkiem do Bogów i nie wrabiają go w jakąś aferę, gdy poczuł na ramieniu czyjąś ciężką rękę. Drgnął, zaskoczony, jakby go ktoś wrzątkiem oblał. Tacka z niedojedzonym posiłkiem poleciała w stronę Tregvasa, opryskując go całego. Henryan natomiast, zrywając się gwałtownie, oberwał w potylicę, aż mu zęby zadzwoniły. Syknął z bólu i odwrócił się z uniesionymi rękami, mając nadzieję, że czarni zrezygnują z bicia, jeśli podda się od razu. W kopalni to by nie zadziałało, ale tutaj, przy tylu świadkach…