Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Stojący za plecami Święckiego wubecy zarechotali.

– Posłuchaj mnie teraz uważnie, niedorobiony skurwyklonie strzelający do porządnych ludzi. – Lodowaty ton nie pasował do uśmiechu. – Od tej pory niczego nie będziesz wyrzucał. Każdy kryształ, który otrzymasz, odtworzysz natychmiast na tym terminalu. – Wskazał biurko w rogu. – Nie musisz go oglądać. Wystarczy, że zawartość zostanie skopiowana do systemu. Potem możesz go oddać Valdezowi, niech się bawi w detektywa.

Sierżant pokiwał gorliwie głową.

– Udawaj, że jesteś nadal przynętą starego, ale pamiętaj: od tej pory pracujesz dla nas, nie dla niego – dodał ten zza pleców.

Święcki znowu skwapliwie przytaknął.

– Jeden niewłaściwy ruch i wrócisz tam, skąd przyleciałeś. – Trzeci agent dorzucił pogróżkę.

– Rozumiem. Zrobię, co chcecie.

– Świetnie. – Wubek stanął na szeroko rozstawionych nogach, składając ręce za plecami. – Rutta nie zamiecie tej sprawy pod dywan. Nie tym razem. Stary dureń dopuścił do powstania nielegalnej tajnej organizacji. My ją zlikwidujemy, a ty nam pomożesz.

– Już powiedziałem, że zrobię, co chcecie.

Nacisk na ramię zelżał. Stojący naprzeciwko Henryana wubek, nie przestając się uśmiechać, skinął lekko głową. Ból, który przyszedł nagle, był ostry, przeszywający, nie do wytrzymania. Święcki zleciał z krzesła. Chciał zawyć, ale z jego ust wydobyło się tylko ciche stęknięcie. Cios w nerkę pozbawił go tchu. Padł na kolana z wybałuszonymi oczami. Trzymając się dłońmi za gardło, próbował łapczywie chwycić choć odrobinę powietrza. Wubek pochylił się nad nim i poklepał go po spoconym policzku.

– To mała zaliczka, na wypadek gdybyś zmienił zdanie.

DZIESIĘĆ

System Xan 4, Sektor X-ray,

09.09.2354

Trafiłem z deszczu pod rynnę? Może jednak nie. Może uda mi się to dobrze rozegrać i wyplączę się z tego gówna…

Święcki siedział przed konsolą łączności i przyglądał się ludziom wypełniającym wielkie centrum dowodzenia. Nie widział żadnych śladów nerwowości, ukradkowych spojrzeń, znaczących gestów czy uśmiechów. Normalni wachtowi przy codziennej pracy. Ilu z nich było zamieszanych w spisek Bogów? Może wszyscy, a może żaden. Nie, kilku na pewno sprzyja zwierzakom, uznał po chwili zastanowienia. Porucznik Valdez musiał mieć podobne zdanie, skoro nalegał na ograniczenie kontaktów poza centrum.

– Nie śpijcie, Pry! – Sierżant poczuł na ramieniu rękę przełożonego.

– Nie śpię, panie poruczniku – powiedział, spoglądając za siebie. – Musimy pogadać – dodał szeptem.

Twarz Valdeza pozostała bez wyrazu.

– Pokaż mi jakiś problem na wyświetlaczu – szepnął po kilku sekundach, które spędził, bacznie wpatrując się w konsolę.

Henryan wskazał palcem jeden z widocznych na ekranie wykresów.

– Miałem wczoraj wizytę – poinformował półgłosem.

– Czyją? – zapytał Valdez, przywołując dotknięciem kciuka hologram.

– Wubecji.

Porucznik ukrył wykres i udał, że szuka czegoś w danych.

– To było do przewidzenia.

– Wiedzą o wszystkim. – Święcki uprzedził kolejne pytanie.

– Od ciebie?

– Nie. Tak. Częściowo… – zaplątał się.

– Rozumiem. – Valdez podniósł wzrok i spojrzał w stronę podwyższenia. Stary nie patrzył na nich, rozmawiał właśnie z dwoma oficerami. – Czego chcieli?

– Wydawali się rozbawieni tym, co zamierzamy zrobić.

– Rozbawieni? – Porucznik zerknął na Święckiego, nie kryjąc zdziwienia.

– Tak – potwierdził sierżant. – Jeden z nich powiedział nawet, że może pan dalej udawać detektywa.

– Nie mogłeś trzymać języka za zębami?

– Próbowałem – warknął rozeźlony Henryan – i dlatego do tej pory sikam krwią.

Valdez wbił znowu wzrok w ekran i zmełł w ustach przekleństwo.

– Powinienem był się domyślić, że tak szybko wezmą cię w obroty.

– Mają moją teczkę. Tę prawdziwą – pożalił się Święcki.

– Oni mają własne bazy danych – wyjaśnił porucznik.

– Może powinniśmy się wyco… – Święcki przerwał w pół słowa na dźwięk syren alarmowych. Spojrzał na pulpit konsoli. Jedna z kontrolek migała wściekłą czerwienią. Wachtowy ze stanowiska trzeciego machał w ich stronę ręką.

– Kurwirtual! – syknął wściekły porucznik. Zwrócili na siebie uwagę całego centrum. – Bierzcie się do roboty, sierżancie! – warknął, gdy zapadła cisza. – Kwestię awaryjności sond możecie omówić z inżynierami, byle po wachcie! – dodał, biegnąc do swojego stanowiska.

Henryan aktywował szybko połączenie z dołem. Na jego holo pojawiła się wykrzywiona wściekłością twarz jakiejś kobiety.

– Jak się nazywasz, głąbie jeden?! – wrzasnęła, ledwie włączył fonię, i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Dawaj mi zestaw kamer na stanowisko osiemdziesiąt cztery! I to natychmiast! Jeśli za minutę nie będę miała pełnego przekazu, każę cię podać do raportu, ty niekompetentna szumowino… bez śmiesznej czapeczki! To sabotaż!

Święcki słuchał jej utyskiwań, przesyłając polecenia do najbliższych satelitów. Dwadzieścia sekund później rój nanobotów wysypał się z zasobnika i pomknął w dół, ku wyznaczonym koordynatom.

– Za dwie minuty będziemy gotowi, doktor… Godbless – zapewnił kobietę, gdy zamilkła na moment. – Mieliśmy mały problem… – Urwał, gdyż jej holograficzne popiersie właśnie zniknęło.

– Co wy tu wyprawiacie? – Pułkownik pofatygował się na niższy poziom.

– Sierżant zgłosił mi problem techniczny, sir – zameldował Valdez zza swojej konsoli. – Właśnie go analizowaliśmy, kiedy…

Rutta zmierzył ich wściekłym wzrokiem.

– Jemu się nie dziwię, ale że wy, poruczniku, robicie takie numery… – pokręcił głową.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Święcki natychmiast zamieniłby się w kupkę popiołu.

JEDENAŚCIE

Naro zwolnił przed szczytem kolejnego wzniesienia. Ostatni rzut włócznią pokonał na czworaka, lawirując ostrożnie między głazami i kępkami kolczastego łuszczyku. Dotarł do grani i zamarł, obserwując otoczenie.

W oddali ujrzał wylot szerokiego parowu, a za nim rozległą równinę, po której kroczyło majestatycznie stado wielkich jak szałasy honbutów. W dole zbocza, na wprost niego, siedmiu członków garstni Karana Degarda kończyło właśnie przygotowania do łowów. Był z nimi stary Redu Nizo-Hakra, uczący młodzików, jak prawidłowo zastawić pułapkę na najpotężniejszego drapieżcę Suhurty.

Naro, widząc, że zdążył w porę, poderwał się na równe nogi. Zanim zszedł do myśliwych, wydał przenikliwy, bardzo niski hurgot klanowego pozdrowienia łowców, którego czające się w pobliżu bestie nie mogły usłyszeć. Wolał ujawnić swoją obecność zawczasu, nim skupieni wokół starca Wojownicy Kości wpadną w głębszy trans.

Kilkoma dobrze wyliczonymi susami pokonał strome zbocze i wylądował lekko na miękkim gruncie. Redu Nizo-Hakra wstał pierwszy. W jego hurgocie dało się wyczuć ostrą naganę.

– Na spasione tahary wielkich wojowników, dlaczego ty, który nie masz jeszcze żadnego przydomku, śmiesz zakłócać nam łowy?

Naro przesłonił oczy grubszą powieką i skulił pośpiesznie wypustkę.

– Wybacz mi, wielki łowco. Jestem Naro z lęgu Darana Toku-Taro. Najwyższy Suhur klanu wysłał mnie z wiadomością dla garstni Rekne Tare.

Pozostali łowcy poruszyli się nerwowo, słysząc jego hurgot.

– Otwórz zatem membrany – rozkazał stary Wojownik Kości.

– Zbór postanowił, że klan Trzykrotnie Przebitej Tarczy poprosi Duchy Gór o przebaczenie. Za trzy wschody, gdy rozpocznie się kolejne starcie słońc, wasza garstnia ma stanąć u wylotu jaskiń Bor Omot, by daniną własnej krwi wybłagać u bogów jeszcze jedną szansę.

– Za trzy wschody… – Redu Nizo-Hakra obliczał coś w myślach. – Czasu jest aż nadto i na podróż, i na łowy. A Duchom Gór ofiara będzie milsza, jeśli składający ją wojownicy zdobędą własne miażdżery. I to ze szczęk najdorodniejszego hrylla, jaki kiedykolwiek chadzał po tej równinie!

Młodzi łowcy poparli go zgodnym głośnym hurgotem. To była ich pierwsza wyprawa na tak grubego zwierza. Każdy miał nadzieję, że dokona na niej czynu, który da mu prawo do bitewnego albo łowieckiego przydomku.

47
{"b":"576598","o":1}