– Witam w piekle pana Lagrange’a – rzucił z sarkazmem rozparty wygodnie Morrisey. – Tu, gdzie skarby przeszłości czekają na odkrywców, a śmierć na frajerów.
Rejestratory sond przekazywały do sterowni dalsze, niemal identyczne ujęcia pola bitwy, która zakończyła się sto trzydzieści lat wcześniej. Iarrey lokalizował miny i przygotowywał się do zdalnego zdetonowania tych, w których pobliżu nie było nic godnego zainteresowania.
Przeglądali wrakowisko systematycznie, lecz dopiero po kwadransie zobaczyli coś wartego uwagi. Pękaty kadłub antycznego pancernika wynurzył się majestatycznie ze stożka cienia planety. Morrisey, który właśnie podawał kody aktywacyjne dla szperaczy mających zneutralizować namierzone w tym sektorze miny, natychmiast kazał przenieść to ujęcie na panoramicon i usunąć okna mniej istotnych przekazów. Najbliższe sondy znajdowały się zaledwie kilkanaście mil od dobrze zachowanego dziobu pancernika, dlatego Nike nie miał problemu ze zidentyfikowaniem wciąż czytelnego numeru. Dostrzegł nawet część nazwy, która dla wielu ludzi wciąż jeszcze była symbolem zwycięskiej walki o zjednoczenie. Olbrzymi okręt wydawał się nietknięty. Tak potężnego pancerza nie mogły pokonać nawet uderzenia kilkutonowych fragmentów innych wraków, a większych odłamków w tej części dołka Lagrange’a – prócz admiralskiego okrętu flagowego – na razie nie widzieli. Obracający się wolno wzdłuż własnej osi pancernik wypełnił wkrótce cały ekran. Zdawało się, że płynie tuż nad sterownią Nomady, choć w rzeczywistości oba statki dzieliło więcej niż miliard mil.
Rozparty w fotelu Morrisey uśmiechnął się władczo.
– Panie Stachursky, co my tu mamy? – zapytał.
– FSS Odyn, numer burtowy FSBS 061, flagowy okręt admirała Tahomeya – wyrecytował z pamięci Nike. – Milion sto sześćdziesiąt tysięcy ton masy, długość kadłuba właściwego osiemset dziesięć metrów, średnica w najgrubszym miejscu siedemdziesiąt dwa metry, uzbrojenie…
– Wystarczy – przerwał mu nadal uśmiechnięty Morrisey. – Oto nasze Eldorado! Pokąsany, ale nie schrupany do kości… – Sztuczna ręka kapitana wskazała na lewą dolną część ekranu.
Spojrzeli tam i zobaczyli pociemniałe, poszarpane krawędzie pierwszej z ogromnych dziur w poszyciu, która ciągnęła się od śródokręcia aż po przewężenie sekcji maszynowej.
CZTERY
Niespełna sto godzin później, dryfując na skraju punktu Lagrange’a z włączonymi na pełną moc deflektorami, oglądali z bliska stopione płyty poszycia wokół mrocznego otworu prowadzącego w głąb wraku. Warstwa zastygłego helonu zewnętrznego pancerza tworzyła niewiarygodnie piękne kształty. Topiony promieniami laserów, rozgrzany do białości metal tężał w ułamkach sekund po zetknięciu z absolutnym zimnem pustki kosmicznej. Wiele tych kruchych rzeźb zostało zniszczonych w trwającej ponad sto lat podróży, ale kilka zachowało się nadzwyczaj dobrze. Jedną z nich mogli właśnie podziwiać na pełnym zbliżeniu. Gejzer stopionego metalu wytrysnął z wraku i zastygł w odwiecznym mrozie, tworząc kształt, w którym nawet przy braku wyobraźni można było rozpoznać ludzką sylwetkę wyciągającą rękę w kierunku bezdennej pustki kosmosu. Była wprawdzie zniekształcona, lecz nie bardziej niż awangardowe rzeźby zdobiące uznane galerie sztuki współczesnej na planetach Federacji.
– Piękne, nieprawdaż? – Morrisey wskazał na krystalicznie biały stopiony helon. – Jakby matka natura chciała nas przed czymś…
Przenikliwe zawodzenie syren alarmowych przerwało kapitanowi. Iarrey skoczył ku centralnej konsoli i jednym uderzeniem otwartej dłoni przywrócił w sterowni ciszę, którą natychmiast wypełniły głosy przekrzykujących się załogantów.
– Zamknąć pyski, skurwyklony! – Głos Henricharda Morriseya był równie skuteczny jak dłoń Iarreya. – Meldunek, panie pierwszy!
– Uaktywniona mina na kursie zbliżeniowym… – wyszeptał Iarrey, ale i tak wszyscy go usłyszeli.
– Mina? I co z tego? – prychnął kapitan. – Nie pierwsza i nie ostatnia… Co to za złom?
– M7… – Pierwszy oficer nadal nie podnosił głosu.
Morrisey wyraźnie zbladł. Nike wymamrotał:
– Cierpliwa Śmierć…
Tak mówiono na ten rodzaj min nuklearnych przed laty i tak nazywano je teraz. Wypuszczane w pobliżu węzłów komunikacyjnych wroga podczas ostatniej wojny, zdolne przeczekać w doskonałym kamuflażu całe dziesięciolecia, zbierały krwawe żniwo na gwiezdnych szlakach jeszcze długo po kapitulacji Kolonii Zewnętrznych. Trwały w ukryciu na wyznaczonych pozycjach, czekając na ten jeden, jedyny cel, mimo że wojna dawno już się skończyła. Pozostawione sobie, zapomniane, lecz całkowicie samowystarczalne, samonaprowadzające i niemal niezniszczalne gigatonowe inteligentne ładunki, przed którymi nie było ucieczki.
– Jakie odczyty? – zapytał już znacznie mniej pewnym głosem Morrisey.
– Namierzyła nas osiemnaście sekund temu – odparł Iarrey. – Klasyczna rebeliancka zbliżeniówka.
– Dystans?
– Siedemset pięćdziesiąt mil do strefy odpalenia i wciąż maleje.
– Annataly!
– Zrozumiałam. Mam wszystkie koordynaty. Zwalniam podejście.
– Ile czasu nam zostało? – zapytał kapitan.
– Maksymalnie siedem minut, jeśli Annataly wie, co robi… – odparł pierwszy oficer.
– Martw się o siebie. – Porucznik Davidoff-Rozerer wydęła pogardliwie wargi.
Morrisey spojrzał na kadeta.
– Jakieś sugestie?
– Najlepszą taktyką w takiej sytuacji jest maksymalne zmniejszenie prędkości zbliżeniowej, nadanie sygnału SOS i opuszczenie okrętu w rufowych kapsułach ratunkowych, zanim jednostka wejdzie w pole rażenia, sir! – wyrecytował posłusznie Nike.
– Proszę, proszę… – na twarzy kapitana pojawił się grymas przypominający uśmiech. – Tak mówią podręczniki, ale my kochamy ten okręt jak własny dom i raczej zginiemy, niż pozwolimy go zniszczyć, prawda? – Reszta załogi przytaknęła, acz bez wielkiej pewności siebie. – Zatem co prawdziwe wojsko robi w przypadku namierzenia przez M7?
Nike milczał. Kapitan splunął na kratownicę, aktywując po raz kolejny wchłaniacze.
– Wojsko działa – wyjaśnił po chwili kłopotliwego milczenia. – Numer jeden wkłada skafander próżniowy i melduje się w śluzie dziobowej. Numery dwa i trzy czekają w pełnym oporządzeniu w śluzie na bakburcie. Numer cztery melduje się w ładowni przy szperaczu. Będziemy rozbrajać minę podczas podejścia. Minuta na wykonanie rozkazu.
Morrisey wstał z fotela, zanim skończył mówić. Nike nawet nie drgnął, gdy dowódca Nomady zniknął za jego plecami. Nieznośny zapach smaru zmieszany z korzennym zapachem substancji, którą kapitan nieustannie żuł, świadczył o tym, że nowy przełożony zatrzymał się tuż za nim.
– Ale wybudzenie… – Nike poczuł ciarki na plecach.
– Racja, kadecie. Problem w tym, że numery nadal śpią smacznie, a jedyny członek załogi, którego możemy chwilowo poświęcić, to… ty. – Głos dowódcy rozbrzmiał tuż za jego prawym uchem.
– Melduję, że wykorzystanie niedoświadczonych kadetów do rozbrojenia inteligentnej miny tej klasy to pewna śmierć – odparł Nike, siląc się na spokój.
Znał swoje możliwości i parametry miny, która stanęła im na drodze. Zestawienie tych danych nie pozostawiało cienia wątpliwości.
– Racja… – Tym razem głos Morriseya dobiegł zza lewego ucha. – Czy nie wspominałem, że jestem naprawdę wielkim skurwysynem? – zapytał kapitan i nagle parsknął śmiechem.
Zdziwiony jego reakcją Nike drgnął, czując, jak drobinki śliny spryskują mu ucho i tył wygolonej regulaminowo głowy. Obrzucił nerwowym spojrzeniem pozostałych członków załogi. Nie wyglądali już na tak przejętych jak przed chwilą.
– Cierpliwa Śmierć, uzbrojona i niebezpieczna – kontynuował tymczasem rozbawiony kapitan, pojawiając się znów w zasięgu wzroku. – Wiesz, co to naprawdę oznacza?
Nike pokręcił głową.
– To absolutna gwarancja, że żaden amator nie grzebał w trzewiach naszego giganta. – Morrisey uśmiechnął się znacząco. – M7 to doskonała broń, która siała strach w sercach naszych przeciwników. Bezlitosny zabójca, przed którym nie ma ucieczki. Chyba że dysponujesz… – Odwrócił się i pytająco uniósł brew.