Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Na to wygląda – odparła, szczerząc zęby w uśmiechu. – Coś mi mówi, że przybyliśmy w ostatniej chwili.

Znowu poczuł pod pachami czyjeś dłonie. Był już na tyle przytomny, że nie trzeba go było podtrzymywać. Stał o własnych siłach, ale nadal nie potrafił uwierzyć, że Draccos wypuścił go ze swoich szponów. Długa gorąca kąpiel, czysta odzież i miękka koja pozwoliły mu się uspokoić, nie na tyle jednak, by definitywnie pozbył się głęboko zakorzenionego strachu, obawy, że to wszystko jest ustawione, że gdy w końcu okaże radość, nagle opadną zasłony i zostanie brutalnie przywołany do więziennej rzeczywistości. Ilekroć stawał przed drzwiami, miał wrażenie, że po ich otwarciu zobaczy komendanta i jego oprawców, którzy z drwiącymi uśmieszkami zaciągną go z powrotem pod kopułę kolonii karnej i wtrącą na wieczność do karceru.

Tymczasem mijały godziny, a on wciąż tkwił na pokładzie jednostki kurierskiej, otoczony astronautami, którzy pomimo okazywanej rezerwy traktowali go jak człowieka. Zjadł z nimi suty posiłek o wiele smaczniejszy od papki serwowanej mu przez ostatnie trzy lata, potem drugi, tylko nieco skromniejszy. Przespał noc, budząc się wielokrotnie i nasłuchując z głośno bijącym sercem, czy za drzwiami nie rozlegają się znienawidzone metaliczne kroki. Nie odważył się zgasić światła. Obawiał się, że jego serce nie wytrzymałoby ani sekundy kompletnych ciemności.

Admirałowie nie zwierzali się ze swoich planów wysyłanym w przestrzeń kurierom, nie był zatem w stanie wyciągnąć z załogi żadnych szczegółów dotyczących nieoczekiwanego uwolnienia. Ursulavinia dała mu jednak naczolnik z kompletem kryształów, informując, że powinien się zapoznać z najnowszymi wersjami oprogramowania stanowisk komunikacyjnych. To było jedyne polecenie w sprawie Henryana, jakie komandor otrzymała… prócz rozkazu odebrania go z kolonii, rzecz jasna.

Następnego ranka, gdy wrócił po śniadaniu do kajuty, zobaczył na panelu komunikatora migającą czerwoną diodę. Ktoś próbował się z nim skontaktować. Wahał się chwilę, trzymając palec nad wyświetlaczem, lecz w końcu ciekawość zwyciężyła.

Pożałował swojej decyzji, gdy tylko ujrzał holograficzne oblicze Draccosa.

– Nie ciesz się, siedem dwa jeden – wycedził przez zaciśnięte zęby komendant kolonii karnej. – To tylko przerwa w odbywaniu kary. Wrócisz do nas, a wtedy…

Henryan bez słowa wyłączył komunikator.

DWA

System Xan 4, Sektor X-ray,

03–05.09.2354

Szkolenie podstawowe trwało trzy dni. W tym czasie Święcki nie tylko zapoznał się z zakresem obowiązków – do jego zadań miała należeć koordynacja całej łączności wewnątrzsystemowej, głównie z wysuniętymi placówkami badawczymi na powierzchni planety – ale też dowiedział się więcej o Obcych. Pierwszych Obcych, na jakich ludzkość trafiła w zbadanej przez siebie części Galaktyki.

To, co usłyszał od naukowców prowadzących kurs, zaskoczyło go do tego stopnia, że zapomniał na jakiś czas o własnych problemach. Xan 4 był naprawdę niezwykłym systemem. Gwiazda podwójna niańczyła trzy planety okołopodwójne: gazowego olbrzyma oddalonego o dziewięć i pół jednostki astronomicznej, wypalony kamienny glob orbitujący niespełna siedemdziesiąt milionów kilometrów od centrum grawitacyjnego systemu oraz ciało niebieskie zwane Betą, krążące pomiędzy tamtymi na samym skraju ekosfery systemu. Święcki niewiele zrozumiał z naukowego bełkotu wyjaśniającego nietypowość układu planetarnego, w którym się znalazł, ale jeden fakt wrył mu się w pamięć: orbita Bety była bardzo niestabilna, w związku z czym planeta ta, oddalając się od obu gwiazd, co pół miliarda lat opuszczała ekosferę systemu. Działo się to jednak tak wolno, że kompletne zlodowacenie następowało dopiero po dziesiątkach milionów lat stopniowego ochładzania się klimatu. W czasie równie powolnego powrotu do ekosfery temperatura rosła o dziesiąte części stopnia na tysiąclecie, a te namiastki życia, które zdołały przetrwać glacjał, ewoluowały, z czasem podbijając wyłaniające się spod zmarzliny lądy i morza.

Jeśli wierzyć wynikom najnowszych badań, Beta przeszła już siedem takich okresów rozkwitu życia i przygotowywała się właśnie do kolejnego opuszczenia ekosfery. Trzy czy cztery miliony lat, które dzieliły planetę od początku następnego zlodowacenia, były jednak okresem niewyobrażalnie długim, zwłaszcza gdy patrzeć z ludzkiej perspektywy.

Na szczęście dla żyjących na Becie roślin i zwierząt proces zlodowacenia był rozłożony na całe eony. Tutejsza fauna i flora miała czas na adaptację do zmieniających się nieubłaganie warunków, dzięki czemu pewnej części gatunków udawało się przetrwać. Nie było oczywiście mowy o zwycięskich zaawansowanych formach życia, niemniej każdy powrót planety w ekosferę systemu wyzwalał ukryte głęboko pod lodami przetrwalniki i spory, które zapoczątkowywały nowe procesy ewolucyjne.

W ciągu dziesięciu lat czynnej służby Święcki odwiedził ponad dwadzieścia systemów gwiezdnych. Stacjonował w tym czasie na dwudziestu ośmiu planetach i czterech stacjach orbitalnych. Poza tym spędził prawie trzydzieści sześć miesięcy w kopalni helonu w pasie asteroid przemierzających nienazwane rejony pustki międzysystemowej. Na większości odwiedzanych „kamyków”, jak w żargonie pokładowym nazywano planety, trafiał na mniej lub bardziej rozwinięte formy życia. Czasem bardzo odmienne od tych, które można spotkać w miejscach przyjaznych człowiekowi, gdzie niebo jest błękitne, a roślinność zielona. Taki raj Święcki widział tylko raz, w odległym sektorze, gdy jako starszy specjalista w sekcji łączności stacjonował na pancerniku Lem i wizytował pod admirałem Dustrem zewnętrzne kolonie należące głównie do wielkich korporacji. Delta Rubiconu była, jak powiadano, niepowtarzalna, ale nawet na niej nie rozwinęły się inteligentne formy życia. Wielu ludzi, widząc tę rajską planetę, myślało tylko o jednym: zrzucić mundur i zaciągnąć się do kopalń tego systemu. Henryan także miał na to ochotę. To były dawne, dobre czasy. Wtedy jeszcze nie wiedział, czym jest rycie sztolni w pozbawionym ciążenia odłamku skały krążącym w bezbrzeżnej pustce.

Większość służby spędził na rozpalonych do czerwoności albo skutych wiecznymi lodami planetach zaliczanych do piątej i niższych kategorii, gdzie koroną stworzenia były co najwyżej bakterie albo porosty.

Tutaj rzecz przedstawiała się inaczej. Atmosfera Bety, choć toksyczna dla człowieka podobnie jak wody tej planety, pozwoliła na wykształcenie się aż dwu ras rozumnych. Obie pojawiły się w ostatnim interglacjale, ewoluując z pozostałości poprzedniej epoki rozkwitu życia, a raczej dwóch epok. Naukowcy badający historię globu podejrzewali, że błękitnokrwiści Gurdowie są spadkobiercami organizmów o jeden lub nawet dwa cykle starszych od tych, które rozwinęły się w prymitywniejszych Suhurów. Trudno było bowiem znaleźć jakiekolwiek – choćby genetyczne – podobieństwa między tymi niezwykłymi rasami.

Gurdowie byli istotami o obłym torsie, czarnej grubej skórze, czterech jednakowych chwytnych kończynach i wyrastającej ze szczytu korpusu teleskopowej wypustce, której kuliste zakończenie ziemscy naukowcy nazywali węzłem zmysłowym. Błękitnokrwiści mieszkańcy kontynentu zwanego Gurdu’dihanem nie mieli oczu ani nozdrzy, a bodźce zewnętrzne chłonęli – to słowo było chyba najbliższe prawdy – w tak przedziwny sposób, że trudno go było pojąć ksenobiologom, a co dopiero laikom.

Istoty te porozumiewały się za pomocą fal akustycznych powstających w podskórnym organie w przedniej części tułowia. Gdy prowadzący zajęcia odtworzył przekonwertowane nagranie ich mowy, Henryan skrzywił się, usłyszawszy serię przenikliwych modulowanych pisków.

Gurdowie nie polowali. Jedzenie innych istot było dla nich nie do pomyślenia. Żywili się pędami roślin, które uprawiali na masową skalę, ale ich system trawienny także nie przypominał niczego, co znano na Ziemi.

Gdy Święcki ujrzał po raz pierwszy niezdarnych Gurdów, skojarzyli mu się z mitycznymi centaurami. Nie potrafił powiedzieć dlaczego – ich obłe korpusy i symetrycznie osadzone chwytne kończyny w niczym nie przypominały krzyżówki człowieka ze szlachetnym wierzchowcem – lecz takie właśnie odniósł wrażenie.

32
{"b":"576598","o":1}