Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Słusznie, szeregowy! Lepiej siedzieć w zasadzie niż w kwasie. – Pułkownik przerwał Adauerowi w pół zdania. – Siadać, powiedziałem!

Poborowi wykonali rozkaz mniej więcej w tym samym czasie. Dobrze, że nie próbowali zająć tego samego fotela.

– Poruczniku. – Rutta machnął ręką w stronę włazu. Do sali wszedł kolejny oficer. Szczupły, wysoki, blady, o kruczoczarnych, przystrzyżonych na trzy milimetry włosach, których miał na głowie mniej niż leciwy pułkownik. Sztywny salut wystarczył im za powitanie. – Szef pionu łączności, porucznik Robertobias Valdez, wprowadzi was w obowiązki – oświadczył dowódca stacji, po czym zmierzył przybyłych ostrym spojrzeniem i wymaszerował z sali żegnany ryknięciem gwardzisty.

– Spocznij. – Valdez usiadł za pulpitem tuż obok mównicy i włożył osobisty czytnik do gniazda holoprojektora.

Poczekał, aż szeregowcy znów zajmą miejsca, a następnie sprawdził krótką listę obecności. Prydeinwraig zameldował się zgodnie z regulaminem. Koty wybełkotały tylko nazwiska i nazwy ojczystych planet.

– Jestem pewien, że nigdy nie słyszeliście o Systemie Xan 4 ani o tej stacji – zagaił porucznik, gdy zakończyli prezentację. – Nasz projekt jest tak tajny, że nie wie o nim nikt, kto nie ma z nim bezpośredniej styczności. Wliczając w to znakomitą większość admirałów. Przejdźmy jednak do konkretów. Wasze przydziały są bezterminowe, wygasną dopiero w momencie, gdy projekt „Dwa słońca” zostanie ukończony, a to może trochę potrwać. Za chwilę otrzymacie do podpisania dokumenty zobowiązujące was do zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co usłyszycie i zobaczycie podczas służby. Dotyczy to także prywatnej korespondencji, która jest w stu procentach kontrolowana przez komórkę kontrwywiadu Wydziału Bezpieczeństwa.

– Ale jazda… – mruknął Gosse. Albo sprawiła to akustyka, albo nie do końca panował nad głosem, gdyż jego słowa usłyszeli wszyscy obecni, Valdeza nie wyłączając.

– Owszem – potwierdził porucznik. – Nawet nie wiecie, jak ostra. A może jednak?

– Czy to jakaś nowa kolonia karna? – zapytał podejrzliwie sierżant, czując lodowaty ucisk na dnie żołądka na wspomnienie trójki więźniów pod eskortą.

Porucznik zaprzeczył ledwie widocznym ruchem głowy, uśmiechając się pod nosem. Nie wyglądał na zaskoczonego, zupełnie jakby się spodziewał tego pytania.

– Testujemy na tej planecie nowe rodzaje broni? – To pytanie zadał jeden z kotów.

– Nie.

Zapadło niezręczne milczenie. Prydeinwraig starał się wymyślić, co jeszcze może robić w obcym systemie kilka tysięcy żołnierzy i cywilów – idąc tutaj, mijali na korytarzach osoby z naszywkami pionu naukowego oraz medycznego – jednakże nic sensownego nie przyszło mu do głowy.

– Kontaktujemy się z Obcymi? – rzucił po chwili Adauer, trącając łokciem Gossego.

Obaj parsknęli stłumionym śmiechem.

– Nie, nie kontaktujemy się z Obcymi. – Porucznik nie podzielał ich wesołości. – My ich tylko obserwujemy.

* * *

Odprawa skończyła się po kilku minutach. Nowi, ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie dowiedzieli się niczego więcej. Valdez zebrał jedynie ich oświadczenia dotyczące tajemnicy służbowej, rozdał im harmonogram obowiązkowych szkoleń, a na koniec przekazał – za pokwitowaniem rzecz jasna – karty dostępu do kwater i automatów z żywnością.

– Pan, sierżancie, jeszcze zostanie – rzucił porucznik, gdy Prydeinwraig wyciągnął rękę po dokumenty i klucz.

Gosse i Adauer wyszli na korytarz sprężystym krokiem. Podekscytowani wiadomością o Obcych zapomnieli o ogłupiałym błędniku. Gdy drzwi zamknęły się za nimi i odesłanym gwardzistą, Valdez odłożył czytnik, a potem spoglądając stojącemu przed nim mężczyźnie prosto w oczy, zapytał:

– Skąd to cudaczne nazwisko? Jeśli mnie pamięć nie myli, pochodzi pan z polskiego wektora, panie Święcki. – W jego ustach prawdziwe nazwisko Henryana zabrzmiało dziwnie bełkotliwie.

– To panieńskie nazwisko mojej matki, która była dumna ze swoich walijskich korzeni, chociaż… – Sierżant zawiesił głos, niepewien, czy powinien wtajemniczać oficera w rodzinne sprawy.

– Chociaż? – zachęcił go porucznik.

– W jej języku tak mówiono na Anglików.

– Nie rozumiem.

– Nieważne, sir. Jeśli to problem, proszę używać skrótu. Pry wymawia się o wiele łatwiej od obu nazwisk.

– Pry. Tak, oczywiście – zreflektował się Valdez.

Henryan przejął inicjatywę, wykorzystując jego zmieszanie.

– Zapewniano mnie w admiralicji, że… – zaczął.

Porucznik podniósł ręce w uspokajającym geście.

– To nie tak. Jestem prawą ręką pułkownika. O tym, kim pan jest, wiemy tylko on i ja. Dla wszystkich pozostałych żołnierzy i naukowców będzie pan sierżantem Pryde coś tam coś tam…

– Oby – mruknął rozżalony wciąż Henryan, po czym spojrzał badawczo na nowego przełożonego i dodał z niedowierzaniem: – Obcy? Poważnie?

Valdez pokiwał głową.

– Jak najbardziej. Aczkolwiek, bądźmy szczerzy, nie mówimy tu o jakichś wysoko rozwiniętych cywilizacjach. – To akurat było jasne. Święcki wiedział, że taka koncentracja floty na stosunkowo niskiej orbicie nie uszłaby uwagi istot na poziomie dziewiętnasto- czy nawet osiemnastowiecznej ludzkości. – Na kursach wprowadzających dowiecie się wszystkiego, co trzeba.

– My? – zdziwił się Henryan. – Chce pan powiedzieć, że te dwa gnojki – miał na myśli szeregowców – zostały tu sprowadzone w tym samym celu co ja?

Valdez zaprzeczył ruchem głowy.

– Spokojnie. Mówię o Obcych. W resztę szef wprowadzi pana osobiście, gdy przyjdzie na to pora. Na razie proszę się rozgościć, odbębnić wszystkie szkolenia, a za trzy dni porozmawiamy o pańskim zadaniu.

* * *

Henryan wsiadł do windy jadącej z piasty na obręcz. Według otrzymanej rozpiski miał się udać szybem ramienia H do sektora 8 i bloku D. Pokonanie dwóch kilometrów dzielących przystanki krańcowe zajęło kabinie ponad pięć minut. Jak zawsze ostatnio, gdy zostawał sam, wrócił w myślach do momentu, w którym zginął, aby dostać się w to miejsce…

* * *

Gródź zewnętrzna otwierała się szybko. Szczęk odryglowywanych zamków poprzedzał o mgnienie oka syk pneumatycznych mechanizmów odciągających zachodzące na siebie płyty plastali.

Henryan stał z zamkniętymi oczami, oczekując szarpnięcia. Choć bardzo pragnął raz jeszcze spojrzeć w gwiazdy, w ostatniej chwili wystraszył się śmierci i instynktownie skulił, zaciskając powieki i usta, jakby to mogło mu w czymś pomóc.

Syk umilkł, a on nadal żył. Nie było żadnego szarpnięcia, jego ciało nie eksplodowało, nie zamieniło się także w bryłę lodu. Zaskoczony otworzył najpierw lewe oko, potem prawe, a gdy poraziła go jasność bijąca zza otwartej grodzi, przesłonił twarz dłonią.

– Henryan Święcki? – Usłyszawszy swoje nazwisko, tradycyjnie już przekręcone, uznał, że to przedśmiertna wizja, jedna z tych, o których tyle się nasłuchał, służąc na kolejnych okrętach.

Skinął głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Usłyszał kroki, ktoś podszedł do niego, potem pojawił się też ktoś drugi. Stąpnięcia były ciche, pozbawione charakterystycznego klangu opancerzenia.

– Człowieku, wyglądasz jak kupa gówna – rzucił rozbawionym tonem któryś z przybyłych.

– I tak samo cuchniesz – dodał jego towarzysz.

Święcki poczuł, jak chwytają go pod ramiona i ciągną w stronę światłości. A tak się bałem końca, pomyślał, gdy sadzano go na czymś twardym. Oślepienie powoli mijało, widział już wokół siebie jasne plamy i poruszające się wśród nich rozmazane cienie. Zamknął powieki, by wycisnąć spod nich łzy, a kiedy otworzył znowu oczy, zobaczył nad sobą twarz kobiety. Była zbyt brzydka jak na anioła.

– Jestem komandor Ursulavinia Derrick, witam na pokładzie okrętu kurierskiego admiralicji – powiedziała.

Henryan widział już na tyle dobrze, że dostrzegał zarysy przedmiotów i sylwetki ludzi w charakterystycznych mundurach. Wszyscy przyglądali mu się z mieszaniną zainteresowania i odrazy.

– Admiralicji? – powtórzył bezwiednie ostatnie słowo. – Zostałem zwolniony?

31
{"b":"576598","o":1}