Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Sierżant pochylił się nad chłopakiem, który siedział przy przejściu po przeciwnej stronie.

– Macie przydział na Xana 4, szeregowy… Gosse? – zapytał, odczytując nazwisko młodego żołnierza z naszywki.

Pucołowaty blondyn najpierw zogniskował wzrok na jego twarzy, po czym skinął niepewnie głową.

– W takim razie to wasz przystanek. – Sierżant poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

Zdążył się już przyzwyczaić do takich widoków. To był jego szósty przydział od rozpoczęcia służby. W ciągu dziesięciu lat stacjonowania w przestrzeni trafił na cztery stacje orbitalne, odwiedził też kilkadziesiąt odległych systemów gwiezdnych. Wciąż jednak pamiętał oszołomienie, które towarzyszyło jego pierwszej wyprawie w kosmos, gdy zaraz po akademii udawał się do jednostki. W przestrzeni pojęcia takie jak pion czy poziom są względne. Błędnik szaleje, ilekroć człowiek staje w śluzie wahadłowca przed rękawem łącznika, mając wrażenie, że każą mu się wspinać po niemal pionowej ścianie. Dezorientację pogłębia fakt, że nad głową widzi ogromną wirującą szybko konstrukcję stacji orbitalnej lub owal pobliskiej planety. Tym razem było podobnie. Długi tunel łączący śluzę z terminalem podpięto pod kątem niemal siedemdziesięciu stopni.

Przy włazie sierżant spojrzał na żegnającego go uśmiechem stewarda.

– Lepiej wyłącz tryb transparentny – poradził, ściskając dłoń członka załogi, i zaraz wskazał kciukiem obu poborowych, którzy wciąż siedząc w fotelach, gapili się na wiszącą nad ich głowami konstrukcję, widoczną za nią seledynowo-złotą kulę planety oraz lśniące w oddali gwiazdy tego systemu.

– Rozumiem – powiedział steward, otwierając panel obok włazu.

Sierżant minął linię kadłuba, zanim ten powtórnie przybrał siwą barwę. Przeszedł przez komorę stabilizacyjną i nawet się nie zatrzymując, przeskoczył sprawnie na ruchomy chodnik. To był najlepszy sposób na wyrwanie się ze strefy oddziaływania pola grawitacyjnego maszyny. Szeregowi z pewnością nie znali tej sztuczki, nie żałował jednak, że nie zobaczy ewolucji, jakie za chwilę obaj wykonają.

Rękaw okazał się cholernie długi. Dzięki przezroczystym ścianom sierżant miał doskonały widok na ogromną konstrukcję, ku której zmierzał.

Stacja przypominała monstrualne koło. Takie klasyczne, z piastą, szprychami i obręczą. Kadłub centralnej części tego molocha musiał mieć kilkaset metrów średnicy i składał się z trzech połączonych ze sobą kulistych sekcji. W najodleglejszej mieściły się reaktory. Środkowa była hubem łączącym osiem smukłych ramion biegnących ku odległej o niemal dwa kilometry obręczy, w której znajdowały się pomieszczenia mieszkalne i robocze. Trzecia, najbliższa, pełniła funkcję kosmoportu. Z jej obłej powierzchni sterczały pęki rękawów. We wszystkich widział przesuwające się wolno sylwetki ludzi albo zarysy przewożonych kontenerów.

Jednakże to nie kształt stacji zadziwiał przybysza, tylko jej rozmiary. Podczas swych licznych podróży sierżant widział parę kompleksów bojowych w zewnętrznych sektorach ramienia, lecz nawet one wydawały się karłowate przy gigancie, ku któremu właśnie zmierzał. Konstrukcja wisząca wysoko nad planetą przywodziła na myśl jedno z dawnych miast orbitalnych, które w pierwszym okresie kolonizacji umieszczano nad wymagającymi terraformowania globami, aby pionierzy mieli gdzie mieszkać, dopóki nie zakończy się budowa stacji naziemnych. Sądząc po rozmiarach obręczy, mogło w niej bytować kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Wzmożony ruch wokół innych rękawów sekcji tranzytowej zdawał się potwierdzać przypuszczenia sierżanta. To miejsce tętniło życiem. Dziesiątki wahadłowców krążyły między pobliskim kotwicowiskiem okrętów floty, stacją i widoczną za jej korpusem planetą.

Po trzech minutach takich rozmyślań sierżant dotarł do końca rękawa. Za automatyczną bramką odpraw czekał na niego skromny komitet powitalny. Tuż za przepierzeniem stanowiska kontroli stał tyczkowaty skośnooki oficer w nieskazitelnie szarym mundurze z dystynkcjami porucznika na kołnierzu, nieco dalej zaś, w głębi śluzy, oddział żandarmów w pełnym rynsztunku pilnujący trójki więźniów.

Sierżant wzdrygnął się mimowolnie na widok pomarańczowych kombinezonów. To miejsce nie wyglądało przecież jak standardowa kolonia karna…

Ścisnął niesiony czytnik z dokumentami transferowymi, jakby chciał się upewnić, że to nie sen. Ziarno niepewności wciąż w nim tkwiło. Cały czas miał wrażenie, że obietnica, którą złożono mu w dowództwie sektora, nie jest tak szczodra, jak mogłoby się wydawać…

* * *

– Sierżant Pry… dein… wraig? – sylabizował skośnooki porucznik, próbując odgadnąć, jak też powinien wymówić egzotyczne nazwisko.

– Mniej więcej, sir – odparł wyczytany, salutując przepisowo. – Teddie Prydeinwraig. To walijskie nazwisko. W akademii miałem sporo problemów z jego powodu, dlatego niektórzy wykładowcy mówili do mnie po prostu Pry. Może to ułatwi panu sprawę, sir.

– Świetnie, Pry. Wiem, jak trudne bywają nazwiska etniczne, choć sam akurat nie mam z tym problemu. Nazywam się Ngomobutu Mugabe. Pełnię funkcję zastępcy dowódcy pionu kadrowego tej stacji. Witam na Xanie 4. – Porucznik spojrzał raz jeszcze na czytnik. – A gdzie szeregowi Gosse i Adauer?

– Z tego, co zauważyłem, mają kłopoty z aklimatyzacją – zameldował sierżant, po czym dodał konfidencjonalnym tonem: – To koty.

– Aha. – Mugabe skrzywił się, sięgając po komunikator.

– To chyba nie będzie konieczne, sir. – Prydeinwraig powstrzymał go, wskazując kciukiem na przeciwległy koniec rękawa.

Obaj szeregowcy jechali już ruchomym chodnikiem. Na szeroko rozstawionych nogach, wspierając się wzajemnie, ale z wciąż zadartymi głowami.

– Świetnie – ucieszył się porucznik.

Chwilę później szeregowcy spróbowali pokonać wąską bramkę stanowiska kontroli. Rzecz jasna, jednocześnie.

Gdy wszyscy pasażerowie przeszli już odprawę, porucznik Mugabe dał znak żandarmom. Podkute stalą buty zadudniły o kratownice pokładu. Opancerzeni żołnierze ruszyli w stronę rękawa, prowadząc między sobą więźniów. Ubrani w pomarańczowe kombinezony skazańcy, skuci w kostkach magnetycznymi kajdanami, starali się za nimi nadążyć.

– Co przeskrobali? – zapytał sierżant, gdy złowieszczy orszak zniknął w głębi rękawa.

– Wkrótce się dowiecie, sierżancie – odparł enigmatycznie oficer. – Przylecieliście tutaj, żeby zastąpić jednego z nich.

* * *

Sala odpraw była mała, niska i klaustrofobicznie ciasna. Znajdowała się w centralnej sekcji piasty, dlatego nie miała okien, a prowadził do niej tylko jeden wąski właz. Dla sierżanta nie był to problem – przywykł do znacznie ciaśniejszych i duszniejszych pomieszczeń – ale obaj szeregowcy czuli się bardzo nieswojo. Wbici w fotele pocili się jak myszy mimo całkiem wydajnej klimatyzacji. Gdy Teddie zerkał w ich kierunku, uśmiechali się do niego głupkowato, nieudolnie maskując niepokój.

– Baczność! – Gwardzista stojący przy włazie podał komendę i sam trzasnął obcasami.

Prydeinwraig poderwał się i wyprężył przepisowo, Adauer i Gosse też wstali, ale wolniej i bardziej niezdarnie. Chociaż od opuszczenia wahadłowca minęło już niemal pół godziny, wciąż cierpieli na zaburzenia błędnika.

– Spocznij! – Pułkownik, który wypowiedział te słowa, wyglądał na weterana. Ostrzyżony za uszami na jeża, z płaską pozbawioną wyrazu twarzą i małymi głęboko osadzonymi oczami był klasycznym wyobrażeniem koszmaru każdego kadeta. Nienagannie skrojony mundur, udatnie kryjący lekką nadwagę, podkreślał jego drapieżność. Teddie rzucił okiem na szeregowców. Chłopcy z poboru nadal się uśmiechali; biedni frajerzy, nie wiedzieli jeszcze, z kim mają do czynienia. – Nazywam się Franciscollin Rutta – rzucił zwięźle przybyły, stając za wąskim pulpitem mównicy. – Jestem dowódcą tej stacji. Stawiając na niej stopę, przeszliście pod moje rozkazy. Jakieś pytania?

– Nie, sir! – wrzasnął przepisowo sierżant.

– Świetnie – burknął pułkownik. – Siadać!

– W zasadzie… – z tyłu dobiegł bełkotliwy głos.

30
{"b":"576598","o":1}