– Jest na to sposób – burknął tamten.
– Akurat.
– Sam zobaczysz. Nie bierz jutro zestawu narzędzi numer sześć.
Łysol dopił resztki koktajlu z dyspensera, wstał i odszedł, nie oglądając się ani razu.
PIĘĆ
Pas Sturgeona, Sektor Zulu,
26.08.2354
Zadanie nie było trudne – wystarczyło zająć w porannej kolejce jakiekolwiek miejsce oprócz szóstego i czekać, aż zautomatyzowany magazynier wykona resztę roboty.
Henryan zjawił się w dokach wcześnie. Obserwował, jak pięciu ludzi z jego brygady odbiera sprzęt, po czym podszedł do podajnika, jakby nigdy nic wziął kolejny zestaw narzędzi i rozmieścił je we właściwych wgłębieniach pancerza. Stanął w śluzie doku, zanim upłynęła minuta, którą system dawał na przygotowania każdemu więźniowi udającemu się do kopalni. Teraz musiał już tylko czekać na przybycie ostatniej dwójki skazanych i otwarcie przedziału transportowego wahadłowca.
Święcki pracował jak pozostali osadzeni. Jedyna różnica polegała na tym, że na każde wezwanie nadzorcy musiał rzucać narzędzia i robić wszystko, aby powstrzymać kolejnego samobójcę. Systemy ochronne kombinezonu, mimo niezwykłego zaawansowania technologicznego i samodoskonalącego się modułu sztucznej inteligencji, nie radziły sobie w sytuacjach krytycznych, zwłaszcza że pomysłowość osadzonych nie miała granic, a podstawowa metoda automatycznej prewencji, sprowadzająca się do chemicznego ogłuszenia, stanowiła ogromne zagrożenie dla więźnia.
Nie mając w chwili wezwania pojęcia, jak poważna jest sytuacja, Święcki musiał bezzwłocznie opuścić przydzielone mu stanowisko i udać się na miejsce wypadku. Stopień zagrożenia oceniał po drodze, analizując dane napływające do modułu ratowniczego. W biegu podejmował też pierwsze decyzje. W ciągu trzech lat odsiadki wziął udział w blisko czterdziestu takich akcjach. Zawiódł tylko w dwóch.
Stojąc teraz w śluzie, zastanawiał się, jaki los by go spotkał, gdyby posłuchał łysola. Draccos obiecał mu coś wyjątkowego. Z opowieści więźniów wiedział, że wachlarz tortur stosowanych w kolonii nie jest zbyt szeroki. Komendant realizował swoją wizję penitencji z zimną krwią. Ból traktował jako półśrodek, prawdziwym narzędziem terroru był według niego strach. Paraliżujący, wysysający duszę i rozum lęk. Tydzień spędzony w karcerze uświadomił Henryanowi, że mając wybór, zdecydowałby się raczej na ból – niechby zadawany codziennie, nawet przewlekły i silniejszy od tego, który cierpiał do tej pory – niż na kolejne tygodniowe zamknięcie w szczelnym pancerzu unieruchomionym dodatkowo polem siłowym grawitacyjnej platformy transportowej. Karcer był, przynajmniej jego zdaniem, najgorszą możliwą torturą. Skazaniec musiał stać całe dnie, gapiąc się w idealną czerń celi. Nie mógł w tym czasie poruszyć ręką ani nogą. Izolacja miała być całkowita, więc posiłki podawano automatycznie, wprost z zasobników w korpusie pancerza. Po capstrzyku platforma opadała jednostajnym ruchem do poziomu, by wrócić do pionu przy pobudce. Człowiek miał wrażenie kompletnego zatracenia. Kilka godzin takiej tortury można znieść bez trudu, jednakże po paru dniach pełnej izolacji nawet najtwardszy facet zaczyna odchodzić od zmysłów. Jest gotów powiedzieć i zrobić wszystko, byle wyrwać się z mrocznej otchłani.
Henryan znał siebie na tyle, by wiedzieć, że nie wytrzymałby dłuższego odosobnienia. Gdyby miał wyznaczyć granicę, za którą czeka nieodwracalne szaleństwo, byłoby to w najlepszym razie dziewięć, dziesięć dni. Do tej pory pamiętał atak paniki, gdy ósmego ranka usłyszał sygnał pobudki. Był bliski zawału albo wylewu i życie zawdzięczał wyłącznie modułowi medycznemu pancerza.
Im dłużej stał w śluzie, tym bardziej był przekonany, że dobrze postąpił, nie zastosowawszy się do wskazówek łysola. Ta próba, podobnie jak zdecydowana większość innych, i tak zakończyłaby się porażką. A on nie był jeszcze gotów na obiecaną karę.
Chwilę po nim w śluzie pojawili się dwaj ostatni członkowie brygady. Ku zaskoczeniu Święckiego nie było wśród nich łysola. Najpierw wydało mu się to dziwne, ale zaraz uznał, że ich wieczorna rozmowa musiała zwrócić uwagę kogoś z nadzoru.
Czyżby łysol zamiast do sztolni trafił na przesłuchanie albo co bardziej prawdopodobne, znalazł się sam na sam z mrokiem?
* * *
Cztery godziny pracy minęły spokojnie. Lewitując przed wyświetlaczem tablicy rozdzielczej kombajnu górniczego, Henryan kontrolował co jakiś czas wskaźniki temperatury głowic, aby nie doszło do ich przegrzania. Kabel, którym był podłączony do sterownika maszyny, utrzymywał go w jednej pozycji około metra nad podłogą kabiny. Święcki nie włączał magnetycznych butów, wolał unosić się swobodnie. Dzięki temu nie odczuwał wibracji powodowanych przez obracające się szybko głowice i potężne rozdrabniarki zmieniające urobek w żwir, a potem proszek. Dniówka takiej trzęsionki potrafiła dać człowiekowi w kość, i to dosłownie. Między innymi dlatego pracowali przy kombajnie na zmianę. W osiem dni zaliczali kolejno wszystkie stanowiska robocze na patroszonym helonowymi głowicami kawałku przedwiecznej skały. A gdy wydrą z niej ostatni gram rudy, przeniosą się na kolejną asteroidę. Na Pasie Sturgeona były ich miliony, nikt więc nie żywił obaw, że dla następnych pokoleń skazańców zabraknie pracy.
– Siedem dwa jeden, alarm w korytarzu trzecim.
Henryan zareagował błyskawicznie. Przesunął dłońmi po widmowych kontrolkach wyświetlacza. Spowolnił obroty głowic, cofnął je synchronicznie od czoła wyrobiska, a potem sięgnął wyuczonym płynnym ruchem do wtyczki kabla łączącego jego pancerz ze sterownikiem kombajnu. Nacisnął jednocześnie oba klawisze mocujące, ale nie na wiele się to zdało. Spróbował jeszcze raz, mocniej, następnie zaś chwycił drugi koniec kabla. Skutek był taki sam, czyli żaden. Gniazdo w obudowie maszyny też zostało zablokowane. To nie miało prawa się zdarzyć!
Słysząc nadawane monotonnym tonem wezwania, podciągnął się do wyświetlacza, by włączyć komunikator.
– Nadzór, mam problem – zameldował łamiącym się głosem. – Kabel łączący zaklinował się w gniazdach.
– Wypnij go z drugiej strony, durniu! – wrzasnął poirytowany strażnik.
– Próbowałem. Nawet nie drgnie.
W tle usłyszał przeraźliwy skowyt, tupot magnetycznych butów i wydawane w pośpiechu rozkazy.
– Tnij – poradził mu nadzorca.
– Tak jest! – odparł Święcki, sięgając do wgłębienia na osłonie prawego uda, gdzie spoczywał nóż laserowy.
Dziesiątki więźniów trafiły do karceru, spróbowawszy użyć tego krótkiego ostrza do uszkodzenia pancerza. Henryan wiedział, że to bezcelowe działanie. Zogniskowany promień gasł natychmiast, gdy stykał się z polem siłowym chroniącym złom, w który wciskano ich każdego ranka. Jednakże kable to co innego: lśniące błękitem ostrze przejdzie przez nie jak przez masło. Święcki włożył wtyczkę do gniazdka przy pasie, nacisnął klawisz aktywacji i… zaklął. Nóż nie zadziałał. Jego końcówka pozostała czarna jak wnętrze celi, które zobaczy już wkrótce, jeśli nie zrobi czegoś, co pozwoli mu wyjść z kabiny kombajnu.
– Nóż jest zimny – rzucił do komunikatora.
– Kpisz, siedem dwa jeden?
– Nie, sir. Mam zepsute narzędzia. Naprawdę. – Pokazał do kamery nóż i kabel wpięty poprawnie w gniazdo, po czym nacisnął kilkakrotnie klawisz aktywacji.
– Doigrałeś się, gnoju – wysyczał nadzorca pośród dźwięczącej ciszy.
Wycie umilkło jak nożem uciął. Henryan słyszał tylko głośne dyszenie człowieka, z którym rozmawiał.
– Nie rozumiem. Przecież… – zaczął mamrotać.
Naraz wszystko stało się jasne. Łysol podpuścił go, wiedząc, że chcący uniknąć kary ratownik sięgnie po zestaw, którego nie powinien brać; narzędzia zostały uszkodzone przez kogoś z poprzedniej zmiany celowo, aby unieruchomić jedyną osobę mogącą zapobiec tragedii. Ten skowyt, to wycie, które tak raptownie ścichło. Ktoś wyrwał się spod władzy Draccosa. Henryan usiłował sobie przypomnieć, kto pracował tego dnia w trzecim korytarzu. To musiał być jeden z nowych.