Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– To jeszcze nie znaczy, że nie zdołam cię wyśledzić. Zostawiasz ślady jak każdy. Trzeba je tylko umieć znaleźć w informatycznym szumie.

– Zatem pobaw się w detektywa, sierżancie. Uprzedzam jednak, że tym razem szum będzie przytłaczający. Nie usłyszysz w nim niczego sensownego. Pozwól, że oszczędzę ci kolejnych nieprzespanych nocy. Robot, przez którego do ciebie przemawiam, jest teraz podłączony do tysiąca czterystu terminali w sześciu sektorach obręczy, nie mówiąc o kilkuset kolejnych urządzeniach w piaście.

– Parę dni poszukiwań…

– Zgadza się. Parę dni wytężonej pracy przyniosłoby efekt, ale musiałbyś zaprząc do roboty główne komputery stacji, a tego nie możesz zrobić. Jeśli spróbujesz namierzyć mnie domowymi sposobami, nie odkryjesz prawdy przed ostatecznym rozstrzygnięciem.

Henryan nie odpowiedział od razu. Jego rozmówca miał rację. Od ostatniej bitwy dzieliło ich już tylko kilka dni, a Rutta i Valdez siedliby mu na karku, gdyby zauważyli, że w takim momencie zaczął coś robić na własną rękę.

– Pogadamy, jak zobaczę te pliki – rzucił w końcu.

– W porządku. Daj znać Tregvasowi, gdy będziesz gotowy na następne spotkanie. Tylko pamiętaj: czas ucieka.

* * *

Święcki sprawdził po raz trzeci mocowanie linki asekuracyjnej, a potem nacisnął czerwony guzik otwierający zewnętrzny właz ostatniej śluzy. Jeden ruch ramienia wyrzucił go w niezmierzoną czerń pustki. Elastyczna linka, którą był przywiązany do pancerza stacji, naciągnęła się płynnie i zatrzymała go moment później. Poczuł lekkie szarpnięcie, po którym zaczął się zbliżać do obręczy. Silniczki manewrowe pozwoliły mu na wykonanie prawidłowego obrotu, a po chwili magnetyczne podeszwy butów przywarły do porowatej powierzchni gigantycznej piasty.

Zrobił kilka niezdarnych kroków, pochylił się i sprawdził oznaczenia prowadnic. Na wózku trzeciej zobaczył symbol głównej anteny. Przypiął się do uchwytu karabińczykiem asekuracyjnym i chwilę później zwolnił zaczep magnetyczny linki. Opuścił go ostrożnie na pole kotwiczne, a gdy półkula elektromagnesu zetknęła się płaską podstawą z wypolerowanym metalem, szarpnął trzykrotnie, żeby sprawdzić, czy mocno trzyma.

Wszystko było w najlepszym porządku, mógł więc uruchomić dyszę i ruszyć. Unosząc się nad niewielkim wózeczkiem, sunął wzdłuż szyny prowadzącej do odległej o kilkaset metrów anteny. Jazda trwała wystarczająco długo, aby mógł się zastanowić nad swoją niewesołą sytuacją.

Rozmowa z przywódcą Bogów wstrząsnęła nim bardziej, niż przypuszczał. Kazała mu też poważnie zastanowić się nad tym, co powinien teraz zrobić. Bał się dalszego życia z poczuciem winy, a to coraz bardziej go przytłaczało. Był jednak człowiekiem – istotą genetycznie uwarunkowaną do walki o przetrwanie. Nie mógł, nie umiał poddać się depresji, choć ta wciąż brała górę, jak choćby wtedy, gdy postawił się wubecji. Wówczas miał gdzieś, czy przeżyje, ba – wolał nawet zginąć z ręki tego sadysty, byle nie musieć już więcej myśleć. Był gotów na wiele, żeby tylko nie wrócić na Pas Sturgeona, i wiedział, że jeśli ktokolwiek spróbuje go tam odesłać – Bogowie, Rutta czy jakiś czarnuch – ten mocno się zdziwi.

Do niedawna uważał, jak widać naiwnie, że w tym tunelu jest światełko i że jedyną szansę na odzyskanie pełnej wolności da mu bezwzględne posłuszeństwo wobec pułkownika. Tymczasem – jeśli w słowach, które usłyszał w korytarzu technicznym, było ziarno prawdy – nawet to rozwiązanie gwarantowało mu powrót do kolonii karnej, i to bez względu na to, jak zakończy się konfrontacja z Bogami. Spławienie wubecji niczego nie zmieniło. A Rutty nie może przecież zaszantażować w podobny sposób.

Co mi zatem pozostaje, zakładając, że Bogowie nie kłamią? Wyłącznie odejście, uznał w myślach. Skoro tak, odejdę z takim hukiem, że cały znany wszechświat o mnie usłyszy.

Zaraz jednak odezwał się w nim głos rozsądku. Najpierw trzeba było sprawdzić, czy przywódca Bogów faktycznie nie kłamał.

Uśmiechnął się pod nosem. Wbrew pozorom spiskowcy dotarli do niego w idealnym momencie.

Wózek zaczął zwalniać. Święcki zbliżał się już do obłej podstawy, na której zamocowano pęk długich masztów antenowych. Szyna prowadnicy skręcała tutaj długim łagodnym łukiem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i biegła dalej aż do szczytu najdłuższego z nich. Cel jego wyprawy znajdował się jednak o wiele niżej, tuż nad podstawą konstrukcji. Gdy wózek się zatrzymał, Henryan poluzował nieco linkę, przesunął się nad moduł złącza i przymocował do niego dwoma karabińczykami. Dopiero po trzykrotnym sprawdzeniu linek wyłączył elektromagnesy podtrzymujące przytroczony do lewej nogawki kombinezonu pakunek z konsolą przenośnego komunikatora i podłączył urządzenie do jednego z gniazd.

Odczekał kilkanaście sekund, pozwalając, by konsola wykonała wszystkie testy, a gdy zapalił się rząd zielonych kontrolek, wcisnął kwadratowy klawisz aktywujący nadajnik. Milisekundowy impuls opuścił antenę i pomknął z prędkością światła ku nanobotom pozostawionym przez Seiferta w jaskiniach. Moment później na ekranie konsoli pojawiły się wiadomości zwrotne.

Święcki uśmiechnął się. Zadanie wykonane. Wypiął konsolę z gniazda, rozejrzał się, po czym wziął szeroki zamach i cisnął ją w przestrzeń.

OSIEMNAŚCIE

System Xan 4, Sektor X-ray,

14.09.2354

Hakrad Redo-Tele przykucnął przy ognisku, aby rozgrzać zziębnięte ręce. Służąc przy ołtarzach na wyżynie, rzadko miał okazję uczestniczyć w rytuale mającym na celu przebłaganie bogów. Zdarzało mu się złożyć w ofierze kilku czworonogich, lecz nigdy nie trwało to tak długo.

Większe ze słońc chyliło się ku zachodowi, gdy garstnia Temeha Dokru-Kume doprowadziła do jaskiń kolejne węzły jeńców. Kapłan przyjrzał się stojącemu po drugiej stronie płomieni młodemu Wojownikowi Kości. W klatkach wisiało już sześciu jego towarzyszy broni. Za chwilę powinien dołączyć do nich ostatni z garstni.

Hakrad Redo-Tele wstał wolno, wspierając się na aradzie, po czym ruszył na występ. Rekne Tare cofnął się z szacunkiem na obręcz jaskini i złożył dłonie na plecach.

– Już czas – powiedział kapłan.

– Dakko Turi!

Z ciemności wynurzyła się przygarbiona i długoręka sylwetka młodego Wojownika Kości z garstni mającej zastąpić ofiarników. Krępy, lekko kulejący na prawą nogę i zlany niebieską posoką Rekne Tare zdjął pazurzaste rękawice i rzucił je na skałę tuż obok sześciu nieregularnych stosów. Chwilę później nakryła je lśniąca kościana zbroja.

– Jesteś gotów, Rekne Tare z lęgu mocarnego Mare Deto-Zuri? – zapytał najstarszy kapłan.

– Jak zawsze!

Arad powędrował w górę, ale zanim jego końcówka opadła na kamień, z głębi jaskini rozległ się głośny hurkot. Hakrad Redo-Tele zamarł.

– To znak! – zawołał Rekne Tare, podbiegając do skraju rozpadliny. – Kraga Snaro! Kraga Snaro doznał objawienia! – Garstnik odwrócił się do powstających z miejsc wojowników. – Duchy Gór wysłuchały naszych próśb!

Wszyscy pośpieszyli w stronę drewnianej konstrukcji, na której końcu wisiała klatka Kragi Snaro. Dwaj Wojownicy Kości kręcili już kołowrotem, zwijając skórzaną linę. Zanim jednak zdołali obrócić wysięgnik i oswobodzić wyczerpanego towarzysza, z ciemności dobiegł kolejny hurkot.

– To Reme Naro! – poinformował wszystkich Rekne Tare. – Reme Naro także doznał łaski!

Najstarszy kapłan skinął aradem w jego stronę.

– Wyciągnijcie ich obu, przypalcie rany i przywiedźcie do mnie – zarządził.

Ruszył do ogniska, czując drżenie we wszystkich członkach. Oto nadchodził wielki moment w historii Suhurty, a on miał być jego świadkiem i piewcą niosącym wieści reszcie klanu. Przykucnął pośpiesznie i pewniej ujął trzon arada. Był gotów na wysłuchanie objawienia.

Kraga Snaro i Reme Naro pojawili się razem, prowadzeni przez wojowników z garstni Kire Tako-Dote. Obaj ledwie trzymali się na nogach, ale dzielnie odmawiali przyjęcia pomocy.

– Otwórzcie membrany! – Hakrad Redo-Tele uderzył aradem z całych sił, aż poszło echo.

61
{"b":"576598","o":1}