– Nie… Nie zrobię tego, sir!
– Zaczynasz mnie wkurwiać, kadecie. A kto mnie wkurwia, ten marnie kończy.
– Ja… ja po prostu nie mogę.
Zdawało się, że kapitan zaraz wybuchnie, ale zamiast tego podłączył się do drony, a gdy ta ruszyła z rozgrzewającymi się palnikami w kierunku grodzi, chwycił ciało za rękę i zaczął majstrować przy zamku hełmu.
– Powinniśmy mu urządzić pogrzeb według… – zaczął Nike.
– Nie ucz ojca dzieci robić – zgasił go kapitan. – Wyprawimy mu pogrzeb jak trzeba, ale najpierw za niego zapłaci.
W upiornym blasku fontann błyskawicznie stygnących iskier, które tryskały z rozpruwanej grodzi, dowódca sprawnie wyciągnął zasuszone zwłoki ze skafandra. Nike odwrócił wzrok, by nie patrzeć na twarz nieboszczyka, ale i tak kątem oka widział, co robi Morrisey. Kapitan rzucił kombinezon do kontenera drony transportowej i raz jeszcze pochylił się nad zabitym. Nie sięgnął jednak do szyi po nieśmiertelniki, tylko zaczął się mocować z ręką nieboszczyka. Ściągał mu pierścień akademicki.
– Nic nie mów! – warknął, spostrzegłszy wyraz twarzy kadeta. – Teraz jesteśmy z panem Visolajem kwita… – Wstał jakby nigdy nic, odrzucił kawałek odłamanego palca i obejrzał pierścień, przysuwając go do wizjera hełmu. – Prymusik, taki jak ty…
Nike nic nie powiedział. Nadal czuł pogardę dla przełożonego, lecz postanowił nie zaogniać sytuacji. Akademia uczyła też posłuszeństwa.
– O tak – mruknął kapitan, przyglądając się znów planom statku na holopadzie. – Jeśli to trafienie – wskazał na oznaczony czerwonym kolorem nieregularny wyłom przecinający pod ostrym kątem kadłub – nie rozhermetyzowało wszystkich pomieszczeń podpokładu dowodzenia, czeka na nas naprawdę wielka rzecz. Mostek, kabina Tahomeya… Wiesz, ile będzie warte jego prywatne archiwum?
Nike pokręcił głową wewnątrz obszernego hełmu, chociaż wątpił, czy rozmarzony Morrisey to zauważy.
– Chłopcze, mamy szansę na zdobycie fortuny, o jakiej nikomu się nie śniło.
– Czyli? – zapytał Nike raczej dla podtrzymania rozmowy niż z chęci poznania szczegółów. Bezczynne stanie w rozświetlanym snopami iskier korytarzu martwego okrętu przyprawiało go o dreszcze. Zwłaszcza w towarzystwie zwłok majora Visolaja.
– Na Ziemi za dzienniki admirała zapłacą nie mniej niż…
Tyle zdążył powiedzieć Morrisey, nim zagłuszył go głos Annataly.
– Kapitanie, mamy problem – powiedziała bezbarwnym jak zwykle tonem.
– Wyrażaj się precyzyjniej, Ann – warknął rozdrażniony dowódca.
– Mam na kursie kolizyjnym wrak rebelianckiej korwety.
– To zejdź jej z drogi albo potrenuj strzelanie do celu i nie zawracaj mi dupy takimi pierdołami! – rozzłościł się Morrisey, nadal obserwując postępy prac przy cięciu grodzi.
– Sir… to kurs kolizyjny z wrakiem Odyna.
– Co?! – wrzasnął kapitan. Nawet przez zaparowany krystalit widać było, jak lśnią mu oczy. – Za pięć, sześć minut wejdziemy na mostek. Nie możesz rozwalić tego złomu? Zepchnij go chociaż z kursu o parę stopni…
– Obliczałam to już trzy razy. Nie ma szans – powiedziała nawigatorka. – To wybebeszona, ale prawie kompletna korweta klasy Samuraj. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton pieprzonego helonowego złomu, i to całkiem solidnie rozpędzone…
– Zrób coś! – ryknął Morrisey. – Dam ci dodatkowe trzy… nie, czekaj, pięć procent!
– Macie osiem minut na wycofanie się w przestrzeń. – Głos Annataly był wciąż bezbarwny, jakby odpowiadała maszyna, a nie żywa istota.
– Rozkazuję ci… – zaczął kapitan.
– Siedem minut pięćdziesiąt pięć sekund.
– Do kurwirtualnej nędzy! Jesteśmy tak blisko celu!
– Siedem minut pięćdziesiąt sekund do zderzenia.
– Dlaczego, dziwko, wcześniej o tym nie poinformowałaś?! – ryknął Morrisey.
– Dlatego, że obiekt wszedł na kurs kolizyjny dosłownie dwie minuty temu, po zderzeniu z jakąś w dupę rżniętą asteroidą, która na moich oczach zmieniła się w obłok pyłu, ty durny fiucie! – Ta odpowiedź z Nomady była znacznie bardziej emocjonalna. – Drugi zespół już się wycofuje, sir.
– Daj mi pięć pieprzonych minut, tylko pięć minut i będziemy na mostku!
– W trzy minuty nie zdążysz go przeszukać, a potem i tak będzie za późno, żebyś mógł na starość skonsumować to, co uzbierałeś na koncie. Tym razem nie skończy się na jednej ręce…
Zaniepokojony Nike podszedł do dowódcy i położył mu dłoń na opancerzonym barku.
– Wrócimy tu po zderzeniu – powiedział. – Może da się…
– Gówno prawda! – warknął Morrisey. – Wiesz, co uderzenie ćwierć miliona ton zrobi z tym wrakiem?
– Może niewiele – odparł spokojnie Nike. – Zależy, jak szybko leci i pod jakim kątem.
– Jak znam Ann, ta cholerna korweta leci kurewsko szybko – wymamrotał kapitan, spoglądając na rękawicę, która kryła jego protezę. – Inaczej nie robiłaby takiego rabanu.
– Zajebiście kurewsko szybko, a nawet szybciej – weszła mu w słowo podporucznik. – Zderzenie najprawdopodobniej zniszczy oba wraki. W najlepszym razie resztki zostaną wypchnięte poza strefę, ale i tak niemal natychmiast dostaną się w atmosferę Delty. Zabierajcie stamtąd dupy, póki jest szansa na przeżycie. Sześć minut dwadzieścia sekund.
Morrisey splunął – najzwyczajniej w świecie splunął – na wewnętrzną powierzchnię krystalitowego hełmu, po czym wprowadził sekwencję przerywającą pracę robota. A potem… kopnął z całej siły zamrożone ciało majora.
– To przez ciebie, skurwikloni zewłoku. Przez ciebie…
Nike nie wiedział przez moment, co robić – polecieć za szybującym w głąb korytarza martwym żołnierzem czy pomagać w rozłączaniu robotów. Morrisey rozwiązał ten dylemat, wciągając go na dronę remontową, która już ruszała w kierunku windy. Uchwycili się jej ramion i po chwili mknęli łukowato sklepionymi korytarzami w kierunku najbliższej wyrwy. Kadet ściszył komunikator, by nie słyszeć wielopiętrowych przekleństw dowódcy opisujących spisek martwego majora, niezdarnej załogi i wszystkich bogów, jakich znał świat.
Wyszli w przestrzeń na półtorej minuty przed zderzeniem obu kolosów. Morrisey, klnąc nadal przez zaciśnięte szczęki, nie odwrócił się nawet, by popatrzeć na to niewiarygodne zjawisko. Nike wręcz przeciwnie, nie mógł oderwać od niego oczu.
SZEŚĆ
– Dlaczego systemy nie przewidziały wcześniej możliwości tej kolizji?! – Od katastrofy upłynęła prawie godzina, ale kapitan nadal nie mógł się uspokoić.
– A jak można obliczyć z dużym wyprzedzeniem wypadkową wzajemnych oddziaływań miliona elementów? – powtórzył chyba pięćdziesiąty raz Iarrey. – Analizowałem dane z ostatnich minut wiele razy. Nie mogliśmy tego przewidzieć w żaden sposób. To był ciąg kolizji zapoczątkowany, uśmiejecie się, wejściem Nomady na skraj wrakowiska. Szczątki odepchnięte przez pola deflektorów zainicjowały proces, który skończył się tym… – wskazał na nędzne resztki dwóch dumnych niegdyś przestrzennych okrętów.
Morrisey spojrzał na niego z wyrzutem. Nic nie powiedział, ale sam wzrok wystarczył, żeby Iarrey zamilkł. Na ekranie wciąż widzieli wirujący obłok pyłu, w którym zniknęły pozostałości obu wraków, a wraz z nimi nadzieje na odnalezienie najcenniejszych ruchomości admirała Tahomeya. Przedmiotów, które każdemu z członków załogi zapewniłyby dostatnie życie przez wiele lat…
– I tak mamy sporo łupów w ładowni – mruknął Bourne.
– Raczej kupę gówna!
– Kupę wartego majątek antycznego gówna – poprawiła dowódcę Annataly. – Jeszcze nigdy się tak nie obłowiliśmy. Sam tak powiedziałeś przed zderzeniem.
Kapitan spojrzał na nią ze złością.
– Wiesz, co mogliśmy znaleźć w kajucie Tahomeya?
Pokręciła głową.
– Za jego dziennik pewni ludzie zapłaciliby równowartość tego statku… albo i więcej.
– Trzeba było zacząć szaber od mostka – przygadała mu nawigatorka.
– Nie wkurwiaj mnie, Annataly! – ryknął kapitan, opadając na fotel. – Rozpoczęcie od mostka to jak… jak zaczynanie obiadu od deseru.
Nike uśmiechnął się pod nosem. Annataly miała rację: stary sam był sobie winien. Gdyby z taką pasją nie okradał zabitych…