Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Pech, zwykły pech – rzekł pojednawczo Iarrey, na wszelki wypadek przechodząc za najbliższą konsolę. – Nie mogliśmy nic na to poradzić, sir. Siła wyższa.

– Jaka tam siła wyższa… – Kapitan pokręcił głową i nagle roześmiał się nerwowo. – Nie wiecie, kto tu, kurwirtual, jest Bogiem?

– Pan, sir – mruknęła Davidoff-Rozerer.

– Zgadza się – potwierdził Iarrey.

– Nie bluźnij, Henrichard – obruszył się milczący do tej pory ojciec Pedroberto, którego Bourne obudził już po zderzeniu. – Róbmy, co do nas należy, i cieszmy się tym, co mamy. Co się stało, to się nie odstanie, jak mówi Pismo, a okazji do zarobku będzie jeszcze wiele. Ważne, że wszyscy są cali i zdrowi.

Morrisey odwrócił się od ekranu, na którym kolejne szczątki pancernika i korwety zaczynały płonąć w górnych warstwach atmosfery czwartej planety Systemu V3a13. Wyglądał jak dziecko, któremu ktoś właśnie powiedział, że nie dostanie zabawki wypatrzonej w ofercie holonetu.

– Amen – mruknął, zaciskając kurczowo zarówno zdrową rękę, jak i protezę.

Nike przyglądał mu się z odrazą, ale i z ciekawością. Ten człowiek stanowił dla niego zagadkę. Teraz także – w ciągu zaledwie kilku sekund – zmienił się na jego oczach ze zrozpaczonego starego człowieka w pełnego wigoru oficera.

– Zabierajcie się do roboty! – ryknął, puszczając poręcze. Ta po prawej była wyraźnie odkształcona; chyba nie po raz pierwszy miała styczność z metalowymi palcami Morriseya. – Posprzątać mi ten bajzel, zanim do reszty się rozlezie.

– Kolapsary ustawione i gotowe do odpalenia – zameldował uśmiechnięty Iarrey, puszczając oko do Annataly. – Według moich obliczeń dwa średniej mocy powinny wystarczyć do skupienia całego śmiecia z dołka. Wprowadziłem już koordynaty.

Morrisey wyprostował się w fotelu i szybko przejrzał dane przepływające przez ekrany wirtualnych monitorów.

– Wykonać! – rzucił zwięzły rozkaz i zebrani w sterowni wiedzieli już, że mają przed sobą dawnego dowódcę. Chimerycznego, ale twardo stąpającego po ziemi. Nawet Nike musiał przyznać, że facet ma charyzmę, choć skurwysyństwa, czy raczej skurwykloństwa, też mu nie brakowało.

Odcumowaniu kolapsarów towarzyszyły wyczuwalne wstrząsy. Nomada miał ich na stanie osiem. Dwa małe, cztery średnie i dwa o największej mocy. Nike niewiele wiedział o tych niezwykle wydajnych, a zarazem prostych urządzeniach, które poza Korpusem Utylizacyjnym nie znajdowały szerszego zastosowania. Pierwotnie element obrony orbitalnej, służyły obecnie tylko do jednego: umieszczone w pobliżu kosmicznych śmietnisk przyciągały każdą drobinę materii jak magnes, czy też czarna dziura – bo kolapsar to raczej pułapka grawitacyjna niż magnetyczna. Chwytały wszystko, od kosmicznego pyłu po najpotężniejsze asteroidy i wraki antycznych pancerników. A gdy czujniki kolapsara zarejestrowały zatrzymanie przyrostu masy, w ciągu milionowej części sekundy urządzenie zamieniało otaczające je kosmiczne śmieci w nieszkodliwy obłok radioaktywnego gazu bądź – jeśli eksplozja mogła zagrozić życiu na pobliskiej planecie – wyruszało z nimi w drogę ku najbliższej gwieździe. Średni kolapsar mógł utrzymać w swoim polu grawitacyjnym masę stu gigaton. Duży przyciągał kilka teraton, tyle że dużych nie używano w pobliżu nadających się do zamieszkania planet. Służyły do likwidowania ze sporym wyprzedzeniem większych rojów asteroid zbliżających się do zaludnionych systemów. Właśnie w tej chwili dwa „średniaki” pojawiły się na ekranach Nomady. Jeszcze kilkanaście minut i wokół nich zaczną się tworzyć miniaturowe modele spiralnych galaktyk, w których miejsce pojedynczych gwiazd zajmą drobiny kosmicznego pyłu, a mgławicami staną się fragmenty wraków.

Zafascynowany tym widokiem Nike skupił całą uwagę na jednej ze złotych piramid, wokół której już zaczynały się gromadzić mniejsze odłamki. Nie trwało to wszakże długo. Obraz nagle zamigotał i tam, gdzie przed chwilą był wirujący obłok szczątków, pokazała się czysta przestrzeń i wisząca w sporym oddaleniu martwa planeta.

– …to, kurwirtual, ma być? – Wracając między żywych, usłyszał końcówkę zdania wysyczanego przez Morriseya.

– Dokonałem rutynowego sprawdzenia danych z pozostałych dołków w tym systemie – wytłumaczył spokojnie Iarrey. – Nad Thetą sondy wykryły drugie skupisko wraków.

– Jakich znowu wraków? – pieklił się kapitan. – Ten fraktalem pierdolony kawał zamarzniętej skały jest miliardy kilometrów od centralnej gwiazdy systemu. O Thetę nikt nie walczył, bo i po co. Tu się bili, o jedyny pieprzony punkt tranzytowy w sektorze. Ani w naszych archiwach, ani w archiwach Kolonii Zewnętrznych nie ma żadnych zapisów na temat aktywności bojowej w tamtym rejonie.

– Wiem, sir, sam przygotowywałem dla pana raporty, ale te odczyty nie kłamią. – Pierwszy najwyraźniej wcale się nie przejął wybuchem kapitana ani jego wzmianką o archiwach admiralicji. – Sondy zlokalizowały w dołku ósmej planety ponad siedemnaście milionów ton śmiecia.

– Pewnie jakieś zasrane pole asteroid… – Morrisey pogardliwie wydął wargi.

– Dopiero zbieram odczyty, ale wstępne dane świadczą o bardzo dużej zawartości metali – nie dawał za wygraną Iarrey.

– A słyszałeś kiedyś, ćwoku, o rudach kopalnych? – Dowódca oklapł w fotelu i splunął na podłogę. – Może to jakiś rozpierdolony przez asteroidę żelazny księżyc Thety.

– Sprawdziłam, sir – wtrąciła się Annataly. – Schemat układu planetarnego pasuje w stu procentach do danych z okresu jego zarejestrowania.

– Kochanie, może nie zarejestrowałaś tego swoim ptasim móżdżkiem, ale ten rżnięty w dupę Big Bangiem wszechświat jest pierdyliard razy starszy niż nasze atlasy – jęknął Morrisey. – Bitwa, w której obie strony straciłyby taki tonaż, musiałaby się odbić szerokim echem w całej znanej przestrzeni kosmicznej. Na mój gust to zwykłe ferrytowe asteroidy krążące po orbicie jakiegoś niewydarzonego skurwykloństwa, które udaje planetę…

Liczba przekleństw w jednym zdaniu wskazywała na rosnącą irytację Morriseya. Chociaż więc wreszcie przerwał, nikt nie chciał podjąć tematu… przynajmniej przez parę minut.

– Ma pan rację, sir – odezwała się w końcu rozpalona do białości nawigatorka. – Ale i tak musimy tu tkwić, dopóki oba kolapsary nie odwalą roboty.

– A to zajmie – Iarrey dokonał obliczeń – dwieście siedemdziesiąt dwie godziny standardowe, jeśli za moment zakończenia operacji uznamy wprowadzenie zebranej masy na kurs terminalny, lub dwieście trzydzieści sześć godzin, jeśli zdecydujemy się na dezintegrację.

– Możemy zostawić numery albo kilka sond wizyjnych do nadzorowania procesu – poparła go podporucznik. – Zdążymy dolecieć na orbitę Thety, zanim nastąpi aktywacja ładunków.

– Nie możemy rozpieprzyć tego gówna nad Deltą – wtrącił Nike. – Zgodnie z wytycznymi sztabu ta planeta jest przewidziana do ponownego zasiedlenia.

– Cóż, wygląda na to, że mamy dwanaście dni standardowych na leniuchowanie – wtrąciła Annataly. – Dwanaście dni nudy, hibernacji albo sprawdzania tamtego dołka.

Morrisey prychnął.

– Nie będziemy uganiać się po całym systemie za jakimiś mrzonkami.

– A jeśli znajdziemy tam coś wartościowego? – zapytała z przymilnym uśmiechem. – Coś, co zrekompensuje nam porażkę z Odyna?

Kapitan wbił wzrok w centralny ekran, jakby z tak dużej odległości mógł cokolwiek wypatrzyć.

– Nie ma takiej rzeczy, która zrekompensuje mi utratę szansy na znalezienie dziennika Tahomeya – powiedział po chwili. – Możesz mi, dzióbku, wierzyć, że w tej części znanego kosmosu nigdy nie było niczego cenniejszego, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Ale zgoda, skoro poprawi wam to humor, polecimy na Thetę. Stachursky, siądziesz do archiwum i sprawdzisz raz jeszcze wszystkie, ale to wszystkie zapiski na temat historii tego systemu. Zwłaszcza zachowane rejestry astrofizyczne. Nie pominiesz też prywatnych listów służących tu przed wojną ludzi. Bourne, ty zajmiesz się opracowaniem danych dołka Thety. Zanim dolecimy na jej orbitę, chcę mieć kompletne raporty na terminalu… – Urwał i zmierzył wszystkich ponurym wzrokiem. – Wiem, że tylko marnujemy czas, dlatego ustalmy jeszcze jedno: jeśli nie znajdziemy tam nic ciekawego, wszyscy macie z głowy po trzy procent udziałów z tej wyprawy.

8
{"b":"576598","o":1}