Część pierwsza
MISJA NOMADY
JEDEN
Układ Słoneczny, Sektor Alfa,
22.06.2354
– Pora wstawać, mój panie… – szepnęła wciąż jeszcze zaspana Monicatherine, przeciągając się zmysłowo w szeleszczącej pościeli.
– Jeszcze czas, słońce dopiero wschodzi… – mruknął Nike na tyle głośno, by go usłyszała, a zarazem na tyle cicho, by nie wyrywać jej z błogiego rozleniwienia.
Siedział, a właściwie półleżał w okrytym skórą tygrysa płytkim fotelu opodal łoża, wpatrując się w wąski wykusz okna. Sączył cierpkie wino z kryształowego pucharu i obserwował rozkołysane szczyty drzew i siny masyw górski w oddali. Pierwsze promienie przedświtu dopiero co rozjaśniły horyzont, ale dawały dość światła, by można było rozróżnić każdy szczegół krajobrazu. Rzadkie chmury płynęły leniwie jak kłęby dymu z dogaszanego ogniska. Wśród nich baraszkowały, idąc w zawody z wiatrem, smukłe skrzydlate sylwetki. Zbyt charakterystyczne, by je pomylić z ptakami. Zbyt szybkie i zwinne. Zbyt błyszczące. Całe stado ognistoczerwonych smoków opuściło gniazda, by przywitać dzień w przestworzach.
– Dlaczego mnie nie zbudziłeś, mistrzu? – Pytanie dobiegło zza oparcia fotela tak niespodziewanie, że drgnął mimo woli, wypuszczając z dłoni puchar. Monicatherine podeszła tak cicho, a może to on odpłynął myślami zbyt daleko. Kryształ upadł, na szczęście już opróżniony, na futra wyściełające kamienną posadzkę. Nie stłukł się, jedynie kilka kropel szkarłatnego trunku prysnęło na długie, śnieżnobiałe włosie. Zły znak… Nike skrzywił się. – Co cię trapi, kochany? – Dziewczyna przykucnęła tuż obok. Oparła głowę na jego ramieniu, a on przesunął opuszkami palców po długich włosach barwy złota.
– Przecież wiesz… – Pochylił się, by ją pocałować, ale w tej właśnie chwili wstała.
Przeszła obok niego naga, wciąż gorąca i zaspana. Stanęła przed oknem, zasłaniając cały widok, po czym pochyliła się zmysłowo, opierając łokcie o wąski parapet.
– Smoki… spójrz, kochany, jak ich dużo dzisiaj – powiedziała świadoma, że nie na skrzydlatych gigantach skupia się teraz jego uwaga.
– Lubię smoki – powiedział Nike, starając się, by zabrzmiało to obojętnie. – Jest w nich tyle godności, a zarazem są tak szalone.
Moni uśmiechała się, gdy to mówił. Chwilę później przyklęknęła pod oknem i razem patrzyli na wirujące w oddali ogniki. Bladoczerwona łuna świtu wciąż rosła na horyzoncie.
– Będzie mi ich brakowało… – Nike przymknął na moment oczy, ale nim zdążył je ponownie otworzyć, nagły błysk zmusił go do kurczowego zaciśnięcia powiek. Nie na wiele się to zdało. Wciąż miał wrażenie, że nagie słońce zapłonęło na wprost jego źrenic.
– Już siódma – usłyszał głos Monicatherine. – To ostatni apel. Nie możesz się spóźnić.
Oślepiający błysk uświadomił mu, że wyłączyła iluzjoner. Obraz kamiennego muru z wąskim wykuszem zniknął, a wraz z nim drzewa, góry, niebo i tańczące na wietrze smoki. Panoramiczny wyświetlacz zajmujący całą ścianę pokazywał teraz bezbrzeżną czerń przestrzeni kosmicznej i zawieszoną w niej planetę matkę. Dokładnie zsynchronizowane z iluzją Słońce wychynęło przed momentem zza krawędzi błękitno-białego globu. Fotochromatyczny krystalit natychmiast pociemniał, ale ten ułamek sekundy wystarczył, by porazić wzrok.
– Zdążę… – jęknął po części z bólu wywołanego błyskiem, a po części dlatego, że była to ich ostatnia wspólna iluzja.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś nie miał zamiaru iść na ten apel. – Podeszła do niego, kręcąc biodrami, lecz zatrzymała się poza zasięgiem rąk. – Czy aby na pewno wszystko w porządku?
– Widziałaś mój indeks – odparł wymijająco, nadal przecierając oczy. – Mam czwarty wynik na roku.
– Widziałam – przyznała. – I mówiłam ci, że to wystarczy… możesz mi wierzyć.
– Wierzę ci, kochanie. – Pochylił się nagle, by objąć ją w pasie, lecz schwytał tylko powietrze i ten niepowtarzalny, jakże ulotny zapach rozgrzanej skóry.
Monicatherine cofnęła się zwinnie o krok i nadal spoglądała na niego uważnie, jakby chciała utrwalić w pamięci ten widok: jego pociągłą twarz, prosty, ale niezbyt długi nos, wydatne kości policzkowe nadające mu bardzo męski wygląd, głęboko osadzone piwne oczy i kruczoczarne, krótko ścięte włosy porastające samą potylicę.
– Jesteś dzisiaj taki przygaszony… – szepnęła, gdy wstawał z fotela.
– Nie co dzień człowiek kończy akademię.
– Pasowanie to jeszcze nie wyrok – rzekła. – Przecież tak naprawdę nic się nie zmieni. Z twoim świadectwem na pewno zostaniesz w obrębie Układu Słonecznego. Może nawet załapiesz jakąś fuchę tutaj, na orbicie Ziemi.
– Tak, między nami nic się nie zmieni… – powiedział, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jego słowa są większą złudą niż iluzja, którą przed chwilą oglądali.
– Zbieraj się. – Rzuciła mu kombinezon, ten sam, który poprzedniego wieczoru tak pieczołowicie poskładał. Paradny strój kadeta ostatniego roku. – Masz tylko kwadrans do pierwszego gwizdka, a chciałabym jeszcze…
Nie musiała kończyć. Wiedział, czego chciała. Wiedział też, że tego właśnie najbardziej będzie mu brakowało.
* * *
– Baczność! – Trzy równoboczne formacje umundurowanych postaci wyprężyły się w ułamku sekundy. W tym miejscu wszystko oddziaływało na wyobraźnię. Półmrok ogromnego hangaru, obłe kształty myśliwców, wielkie bryły transportowców w oddali, a nade wszystko wszechobecny chłód uświadamiający uczestnikom tej ceremonii, że od nieskończonej próżni dzieli ich tylko kilkumetrowa warstwa helonu. – Na zakończenie apelu przemówi rektor-admirał Damiandreas Dreade-Ravenore! – Oficer dyżurny zasalutował, spoglądając w kierunku wykładowców siedzących na trybunie honorowej, a potem zszedł z mównicy, ustępując miejsca postawnemu, kompletnie łysemu mężczyźnie.
„Dredd” był żywą legendą, jedynym oficerem w służbie czynnej, który walczył w zakończonej przed wiekiem wojnie. Choć miał na karku szesnasty krzyżyk i zaliczone sto trzydzieści trzy lata służby, nie wyglądał na starca. Osiem dekad przymusowej hibernacji zrobiło swoje – dzięki nim nadal wyglądał jak młody bóg. Wzrost koszykarza, kwadratowa szczęka, szerokie bary, mięśnie godne kulturysty, sprężyste, ale i pełne godności ruchy. Wszyscy kadeci zazdrościli mu tej sprawności, ale żaden nie przyznałby nawet na torturach, że w ciągu sześciu lat nauki poczuł choć odrobinę sympatii do rektora. Dredd był wyniosłym, sadystycznym sukinsynem i bardzo lubił przemawiać. Uwielbiał dręczyć fizycznie i werbalnie. Wiele razy przekonali się na własnej skórze o jednym i o drugim. Dlatego dawno już poprzysięgli, że żaden nie wyda z siebie najlżejszego dźwięku podczas mowy pożegnalnej.
– Kadeci, spocznij! – rozpoczął zwyczajowo, pokazując gruby plik kartek, na których zawarł tezy swego wystąpienia, a potem zamilkł wymownie, licząc na szmer zwątpienia. Tym razem jednak, zgodnie z postanowieniem, nie dali mu satysfakcji. Nie uszło to jego uwagi; kadeci z pierwszego szeregu dostrzegli, że nerwowo drgnęła mu powieka. – Zapewne nieraz zadawaliście sobie pytanie, dlaczego szkoliliśmy was w tak trudnych warunkach – rzekł, odkładając kartki na mównicę. – Dlaczego musieliście z zamkniętymi oczami przeprowadzać najbardziej skomplikowane procedury alarmowe, skoro… – tu znowu zawiesił głos i przesunął wzrokiem po formacjach kadetów, zanim podjął mowę od powtórzenia, ulubionego chwytu retorycznego, który pozwalał mu przedłużyć wystąpienie – …skoro od stu osiemnastu lat żadna jednostka floty nie brała udziału w walce. Nie mamy dzisiaj wrogów, to prawda. Ostatnia wojna zakończyła się absolutnym i bezdyskusyjnym zwycięstwem Federacji. Było to wszakże pyrrusowe zwycięstwo, co chyba każdy z was przyzna. Nie ma żołnierza, który by nie stracił w tym konflikcie przodka. Niemniej za cenę przelanej wtedy krwi zapewniliśmy naszej cywilizacji rozwój na cały wiek z okładem. Jeszcze nigdy w dziejach ludzkości pokój nie był tak trwały. Człowiek sięgnął gwiazd przed zaledwie trzema stuleciami. Ujarzmił znaną przestrzeń w niespełna piętnaście pokoleń. Skolonizował tysiąc czternaście planet w ośmiuset siedemdziesięciu dwóch układach. Zbadał następne osiemnaście tysięcy systemów gwiezdnych. To wiele, naprawdę wiele jak na trzy wieki ekspansji, a gdyby nie czas wojny domowej, moglibyśmy do tej listy dopisać setki następnych światów. Lecz nawet dziesięć razy więcej zasiedlonych planet to tylko kropla w oceanie Galaktyki. Setki milionów gwiazd czeka na eksplorację. Ile wokół nich krąży planet, nie mamy pojęcia. Ile tam może istnieć cywilizacji równych nam albo potężniejszych, też nie wiemy. To, że nigdy nie odkryliśmy zaawansowanych form życia w zbadanym sektorze Drogi Mlecznej, że nie trafiliśmy na żaden sygnał czy artefakt pozostawiony przez Obcych, nie oznacza wcale, że oni nie istnieją gdzieś tam – skinieniem wskazał na gródź – tuż za granicą poznania. Że nie obserwują nas od dawna. Że nie zagrożą nam w przyszłości. Wszechświat jest przeogromny, ba, ponoć nieskończony. Nie będziemy mieli gwarancji bezpieczeństwa, póki choć jeden system w najodleglejszym zakątku Galaktyki pozostanie niezbadany. A zakończenie eksploracji będzie możliwe dopiero za tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy lat… – Znowu przerwał i przesunął ręką po gołej skórze nad lewym uchem, jakby chciał przygładzić nieistniejące włosy. Jego palce dotknęły długiej krwawej pręgi, która ciągnąc się aż po nasadę nosa, czyniła z jego twarzy przestrogę, co każdego z nich może spotkać w przestrzeni, kiedy nadejdzie czas próby. – Od stu osiemnastu lat jesteśmy całkowicie zjednoczeni. Po raz pierwszy w historii ludzkości nie ma państw i narodów, znaczenie straciły pojęcia rasy i granic. Nasi pradziadowie złożyli daninę życia, by zjednoczyć ludzkość pod wspólnym sztandarem. Ale Federacja będzie potrzebowała jeszcze co najmniej stu lat, by odrobić straty poniesione w tamtej wojnie. Wiele planet czeka na ponowne zasiedlenie, wiele już nigdy nie będzie domem człowieka… – Umilkł. Tym razem nie patrzył na kadetów. Wrócił wspomnieniami do czasów, gdy spoglądał na ginące kolonie jako zwykły żołnierz, potem oficer, wreszcie dowódca floty. Dziesiątki planet zamienionych w wieczne cmentarze, setki światów wciąż leczących rany. Taka była cena ostatecznego zjednoczenia. Wszyscy adepci akademii znali tę minę admirała, wiedzieli też, że w jego wypadku zaduma nad przeszłością nigdy nie trwa długo. – Dzisiaj kończycie naukę w naszej uczelni – podjął Dredd. – Już jutro rozpoczniecie służbę w jednostkach liniowych. Rozproszycie się po całym sektorze, w dziesiątkach systemów. Niektórzy z was dostąpią zaszczytu służby tutaj, na Ziemi. Tak… mam siedem takich nominacji. – Pomachał wyjętymi z kieszeni kartami i wreszcie, mimo przysięgi, w stojących przed nim szeregach rozległy się ciche pomruki, które skwitował krzywym uśmiechem; nikt nie spodziewał się, że będzie tak dużo złotych kart. – Aż tylu wychowanków akademii trafi tym razem na służbę w dowództwie floty na Ziemi. Siedem nominacji dla siedmiu prymusów. Dla najlepszych z najlepszych. Zanim jednak je wręczę, chciałbym przekazać inną, nieco mniej radosną informację. – Natychmiast zapadła grobowa cisza. Wszyscy wiedzieli, co rektor zaraz powie, aczkolwiek nikt nie chciał tego usłyszeć. – Otrzymałem z dowództwa sektora oficjalne zapotrzebowanie na… – zrobił pauzę dla podkreślenia wagi słów – …na trzydziestu trzech kadetów, którzy jeszcze dzisiaj trafią do zaszczytnej i odpowiedzialnej służby w jednostkach Korpusu Utylizacyjnego. – Głuchy jęk przetoczył się przez hangar. Dredd spoglądał tryumfująco na kwaśne miny stojących w ostatnich rzędach młodych ludzi. To właśnie oni mieli największe szanse na „zaszczytną” służbę w jednostkach, w których śmierć nadal zbierała obfite żniwo. – Czeka was wielka przygoda, panowie. Nie mieliście serca do nauki o wojnie, poznacie zatem naocznie jej skutki. Oto wasze zaproszenia na pola dawno zapomnianych bitew – powiedział nie bez satysfakcji Damiandreas Dreade-Ravenore, pokazując plik czarnych kart. – Ale zanim je otrzymacie, pozwólcie, że rozpocznę właściwe przemówienie…