Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Ojcze, to ja! – ryknął Morrisey. – Słyszy mnie ojciec?

– …ak, słyszę cię, synu.

Głos był zniekształcony, ale zrozumiały. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Sytuacja alarmowa – podjął kapitan. – Musi ojciec obudzić kadetów i przysłać ich w pełnym rynsztunku bojowym z zapasowymi hełmami na ten wrak. Natychmiast.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedź była tyleż krótka, co konkretna.

– Słucham? – Morriseya zatkało.

Przez chwilę panowała cisza.

– Nie odzywałem się do was – powiedział w końcu ojciec Pedroberto – bo musiałem sobie przemyśleć tę sprawę.

– O czym ojciec, do skur… – zirytował się kapitan.

– Zamilcz, Henrichard! – uciszył go kapłan. – Tolerowałem twoje grzeszne uczynki, bo nie miałem wyjścia. Ale teraz już mam.

– Obserwowałeś nas? – zdziwił się Iarrey. – Jeśli tak, to widziałeś, co zarejestrowały kamery w ładowniach tego statku. Słyszałeś, co mówiłem…

– Owszem – potwierdził ojciec Pedroberto. – Jeśli wam się wydawało, że nie mam powołania, to głębokoście się mylili. Ja naprawdę wierzyłem w słowo Boże. W to, co zapisano w Piśmie. A że czasem postępowałem inaczej…

– Ale jakie to ma teraz znaczenie? – zapytała łamiącym się głosem Annataly. – Co to ma wspólnego z wysłaniem po nas promu?

– Nie domyślasz się? – spytał kapłan.

– Nie.

– To, co dzisiaj zobaczyłem i usłyszałem, zaprzecza podstawom mojej wiary. Wiary, którą wyznają dziesiątki miliardów ludzi w setkach skolonizowanych systemów. Wiary, która od tysiącleci kształtuje naszą cywilizację. Znaleźliście dziś dowody na to, że czciliśmy istoty, które traktowały nas tak, jak my traktujemy… bydło rzeźne. Jak sądzicie, czym skończyłoby się wyjawienie tej prawdy? – Zapadła cisza, nawet Morrisey nie odpowiedział. – Mogłoby to zachwiać podstawami cywilizacji. Może nawet doprowadzić do kolejnej wojny…

– Przestań pieprzyć, wredna świnio! – Kapitan w końcu nie wytrzymał. – Dla kasy byłeś w stanie przymykać oko na rzeź niewiniątek, a teraz zgrywasz świętego…

– Byłem grzesznikiem, to prawda – przyznał ojciec Pedroberto – ale znalazłem sposób na odkupienie swoich win w obliczu Boga.

– Jakiego znowu Boga? – żachnął się Iarrey. – Widziałeś przecież, czym są te istoty. Teraz już wiesz, że twoja wiara nie ma sensu…

– Ja to wiem – powiedział spokojnie kapłan – wy to wiecie, ale reszta ludzkości nie ma o tym pojęcia i nigdy się nie dowie.

– Nikomu nie powiemy, masz nasze słowo – obiecał gorliwie przerażony nie na żarty Morrisey, powoli zdając sobie sprawę, do czego zmierza ojciec Pedroberto. Nike, Annataly i Iarrey skwapliwie mu przytaknęli.

– Mylisz się, synu – stwierdził ksiądz. – Znam wasze ułomności. Jesteście zbyt zepsuci, żeby zatrzymać tę tajemnicę dla siebie.

– I kto to mówi? – prychnęła Annataly.

– Co ojciec zamierza? – zapytał z przekąsem Nike. – Chce nas ojciec zabić z zimną krwią? Czy to nie będzie wbrew siódmemu przykazaniu?

– Przykazania?! – zaśmiał się Pedroberto.

– Ty wcale nie chcesz za nic odpokutować! – wybuchnął Morrisey. – Boisz się, że wylecisz na zbity pysk razem z resztą waszej zakłamanej mafii…

Mina kapłana wskazywała jednoznacznie, że diagnoza kapitana jest trafna.

– Zamierzasz nas tutaj zostawić na pastwę losu? – zapytał Iarrey. – Z tym potworem na karku?

– Aż taki szalony nie jestem – odparł kapłan. – Moglibyście coś jeszcze wymyślić… Dlatego zadbałem, żeby ten statek został wymazany z historii świata. A jeśli jeszcze nie wiesz, o czym mówię, mój synu, słowo klucz brzmi: kolapsar. Z Bożą pomocą uaktywniłem właśnie jedno z tych waszych piekielnych urządzeń. Za kilka godzin we wszechświecie nie pozostanie żaden ślad waszego odkrycia. Z Bogiem, moje dzieci.

– Będziesz się smażył w piekle, klecho! – wrzasnął Morrisey.

Pedroberto spojrzał na niego jak na niesfornego łobuziaka, po czym zniknął z ekranu.

– W świetle ostatnich wydarzeń nie sądzę, żeby piekło było dla niego straszakiem – mruknął załamany Nike.

– Ano właśnie… – Uśmiech kapitana Morriseya nie zwiastował niczego dobrego. – Skoro ten temat mamy już zamknięty i skoro mam dzisiaj umrzeć, a piekła nie ma, pora dotrzymać słowa danego Damiandreasowi, panie córeczkojebco…

Część druga

KOLONIA

PROLOG

System Xan 4, Sektor X-ray,

17.08.2354

Karan Degard przesłonił oczy grubszymi powiekami. Czekał na znajomy stukot arada, ale od strony namiotu nie dobiegał najlżejszy nawet szmer. Cisza trwała stanowczo zbyt długo. Mijały kolejne spęcznienia błony, lecz nic nie zapowiadało zmiany. Garstnik tkwił więc w bezruchu, choć obrzeże kołpaka wpijało mu się boleśnie w miękkisz. Tahary, wyczuwszy rosnące napięcie swojego żywiciela, poruszały się nerwowo w porowatości – zarówno te żerujące tuż pod powierzchnią, jak i mniejsze, ukryte przy chrząstce, która oddzielała tę część ciała młodego wojownika od najważniejszych narządów wewnętrznych.

Głuchy stukot świętej kości przywrócił mu spokój. Karan Degard otworzył oczy. Wyprostował się powoli, zaciskając szpony na pokrytych misternym wzorem uchwytach miażdżerów. Zasłony dzielące go od wodza klanu wciąż były opuszczone, jednakże dzięki blaskowi silniejszego słońca, które wstawało właśnie za zdobycznym namiotem, widział sylwetki poruszające się między płachtami falującymi na leniwym wietrze. Najwyższy Suhur przykucał właśnie na podwyższeniu.

– Duchy Gór znów przemówiły. Spełniły daną nam obietnicę – wycharczał z szacunkiem Karan Degard, przywołując ręką tragarzy.

Stojący najbliżej niego mennici rozsunęli się, przepuszczając dwóch ubłoconych, niemal nagich młodzików niosących wygięty mocno konar sągrowca, do którego przytroczono rzemieniami podłużny przedmiot. Nie dało się określić dokładnych kształtów daru, gdyż został szczelnie przykryty. Jedno było pewne: długością niewiele ustępował najokazalszej suhurskiej włóczni. Musiał też być bardzo ciężki, skoro gruba gałąź aż tak się wygięła. Przerzucona przez nią skóra tiszki szorowała przy każdym kroku po wydeptanej ziemi.

Na dany przez garstnika znak z szeregu wojowników wychynęli kolejni młodzicy. Z bojaźliwym szacunkiem ominęli tragarzy, aby rozstawić przed namiotem niskie trójnogi. Przygarbiony densha rozłożył pod nimi ozdobioną symbolami klanu skórę hrylla, a potem skropił ją posoką świeżo zabitego Gurda. Błękitne krople szybko wsiąkały, dołączając do setek wcześniejszych, tworzących poczerniałe plamy. Gdy potępiony przez bogów obracał się, by wrócić za namiot, wojownicy mogli zobaczyć na jego plecach spore wybrzuszenie. Misterna plecionka z wysuszonych ścięgien i drobnych kości wydymała się w miejscu, gdzie tkwiła wciąż zaschnięta pełchawka.

Gdy konar zawisł wreszcie na przygotowanym rusztowaniu, a tragarze wrócili do szeregu, Karan Degard zacisnął po raz kolejny grubsze powieki. Nie otwierając ich, sięgnął po skórę i zdecydowanym ruchem odkrył dar. Nie musiał patrzeć na zgromadzonych wokół mennitów i tłoczących się za nimi członków klanu, by wiedzieć, jakie zrobił na nich wrażenie. Szmery umilkły jak zacinakiem uciął. Zaległa cisza przerywana jedynie gulgotem piskląt siedzących w pobliskim kojcu. Na grubych rzemieniach wisiał dziwny, długi na cztery ostrza dźgaka srebrzysty przedmiot.

Chwilę później densha podciągnął przednią zasłonę namiotu. Tore Numa-Reh, sto pierwszy wódz klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy, wstał wolno, prostując kolejne stawy nóg. Kiedy szczytem płaskiego hełmu sięgnął sklepienia, zstąpił z podestu, wciąż spoglądając z góry na otaczających go o wiele niższych wojowników. Przesłonił cieńszą powieką główne oko dopiero wtedy, gdy opuścił cień. Karan Degard nie wiedział, czy to słońce poraziło Najwyższego czy może boski blask bijący od złożonego mu daru.

Tore Numa-Reh kroczył dumnie wąskim szpalerem najroślejszych mennitów, których i tak przewyższał o kilka grotów. Jego szara, pokryta gęstą siecią piroglifów i blizn skóra lśniła jak natłuszczona. Boczne oczy miał ufnie przysłonięte, lecz jego membrany tchawiczne sterczały spod obramowania kościanego hełmu. Karan Degard poczuł ciepły dreszcz przenikający go aż do głębi. Najwyższy Suhur klanu wydawał się nie tylko zaskoczony, ale i zadowolony.

19
{"b":"576598","o":1}