Tore Numa-Reh skinął na Karana Degarda. Garstnik posłusznie sięgnął po broń.
– Jeśli to podstęp, powinienem oddalić się od was na wiele włóczni – wycharczał.
– Mądra myśl – pochwalił wojownika Tikren Da-Deradha. – Stań pod tamtym parchanem i wymierz w którąś z wież strażniczych.
– Ale…
– Znajdź taką, na której nikogo nie ma.
Zrezygnowany Karan Degard wycofał się bez jednego gwizdu i ruszył w kierunku wskazanej rośliny, uginając się pod ciężarem Siewcy Gromów. Zgodnie z instrukcjami Duchów Gór oparł masywny metalowy korpus o poskręcane konary, aby móc spokojnie wycelować. Gdy na przecięciu linii pojawiła się pusta klatka strażnicy, pociągnął końcem szpona za „spust”, jak Lut Se-Ifer nazywał niewielki osłonięty języczek. Zmówił przy tym krótką niemą modlitwę, której także nauczył się od Duchów Gór.
Nie usłyszał huku typowego dla grzmiących kijów i pni, którymi Gurdowie bronili swoich kręgów. Srebrzysta broń lekko szarpnęła się w jego szponach. Widoczne na widmowym obrazie czerwone linie wciąż przecinały się na środku spiczastej konstrukcji z kości. Karan Degard czuł, że błona pęcznieje mu w przyśpieszonym tempie. Jednak okazał się głupcem, został oszukany. Broń nie działała, wieża wciąż była ca…
Widmowy obraz nad korpusem Siewcy Gromów zniknął nagle, a zastąpiła go kłująca w oczy biel. Gdzieś z tyłu dobiegł głośny hurgot. Garstnik odłożył broń i przeniósł wzrok na horyzont, na którym w bezchmurne niebo wzbijała się właśnie wielka kula ognia i dymu.
– Na śmierć wszystkich taharów – wycharczał i odruchowo przeżegnał się gestem, którego nauczyły go Duchy Gór. Za trzech bogów i ich strąconego w czeluść sługę.
Ujął ciepły wciąż korpus broni, podrzucił ją na ramię, jak zwykli czynić Gurdowie ze swoimi grzmiącymi kijami, i ruszył ku sadybie. Nie uszedł nawet trzech kroków, gdy przypomniał sobie o ostrzeżeniu: gniew bogów miał nadejść chwilę po użyciu Siewcy Gromów. Uradowany sukcesem zapomniał o klątwie! Wydostał się już spod poskręcanych gałęzi parchanu, mógł zatem spojrzeć w górę, prosto w bezchmurne niebo.
Błyskawica, która w niego trafiła, wyglądała przedziwnie. Nie miała wielu odnóg, nie wiła się i nie drgała. Kolumna oślepiającego światła uderzyła z bezchmurnego nieba prosto w miejsce, gdzie stał młody garstnik. Wypaliła w ziemi krąg o średnicy trzech włóczni i postawiła w ogniu koronę świętego parchanu. Podmuch eksplozji, która wyryła w ziemi głęboki krater, rozrzucił dumnych Wojowników Kości jak wichura ziarna.
Karan Degard wyparował; nie pozostała po nim nawet jedna kostka. Razem z nim zniknął Siewca Gromów.
JEDEN
System Demeter, Sektor Omega,
14.07.2351
– Ile czasu jeszcze potrzebujecie?
Kapitan Henryan Święcki nie odpowiedział na to pytanie. Stał nadal przy centralnej części grodzi, nie spuszczając wzroku z rozgrzanego do białości otworu i snopów iskier towarzyszących pracy potężnej laserowej wiertarki. Gruby jak palec promień zgasł nagle, na mgnienie oka pogrążając śluzę w kompletnych ciemnościach. Osłona hełmu potrzebowała dwu dziesiątych sekundy, by przystosować się do normalnych warunków. Krystalit jaśniał szybko, a wraz z nim otoczenie.
– Dawać retraktor! – wrzasnął Święcki, machając ręką w kierunku ratowników czekających pod przeciwległą ścianą.
Podbiegli natychmiast, niosąc przed sobą grube szczęki urządzenia. Dopasowali je pośpiesznie do otworów, nie zwracając uwagi na to, że plastal wciąż jest rozgrzana do czerwoności. Dla ludzi po drugiej stronie grodzi liczyła się każda sekunda. Ratownicy wiedzieli o tym, nic więc dziwnego, że zżerały ich nerwy. Ciężki retraktor wyślizgnął im się z rąk i dopiero za drugim podejściem zdołali wsunąć wszystkie cztery zaczepy w jarzące się krwiście otwory.
Henryan dobił dla pewności każdą końcówkę młotem, a potem uniósł dłoń, dając znak operatorowi, że może włączyć pompy.
– Jak długo to jeszcze potrwa? – Głośniki komunikatora ożyły ponownie. Tym razem pytanie zostało zadane znacznie natarczywszym tonem.
– Dwie minuty, majorze – rzucił Henryan, nie odrywając wzroku od grodzi. – Tylko dwie minuty.
– Nie mamy tyle czasu. – W głosie przełożonego słychać było irytację.
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ewakuację rozpoczniemy już za… siedemdziesiąt cztery sekundy.
Święcki zamilkł. Pośrodku grodzi pojawiła się szczelina. Szczęki retraktora zaczęły rozwierać masywną przegrodę, walcząc z potężnymi tłokami zamka, który przyciskał do siebie cztery grube płaty plastali, odcinając ludziom dostęp do następnej sekcji kadłuba.
– To działa! – wrzasnął, zapominając o otwartym kanale łączności. – To działa!
Obsługujący pompy technik uśmiechnął się, unosząc kciuk. Po drugiej stronie czekało na ratunek czterdziestu dwóch marynarzy i oficerów. Czterdziestu dwóch przyjaciół i towarzyszy broni.
– Kapitanie, za minutę będziecie musieli przerwać akcję – w komunikatorze odezwał się dowódca okrętu, komandor Benford. – Odczyty nie kłamią. Jeśli nie zdławimy w tym czasie pożaru, dojdzie do eksplozji zbiorników tlenu i niekontrolowanego rozszczelnienia kadłuba, a to oznacza…
– Sir – przerwał mu Henryan, wiedząc, że komandor tego nie znosi – zdążymy ich wyciągnąć.
– Wątpię, kapitanie.
– Proszę trzymać Renauda z dala od sterowników śluz, a gwaran… – Święcki zamilkł w pół słowa. Retraktor rozwarł płaty grodzi na tyle, że między szczękami pojawił się niewielki otwór. – Mamy kontakt wizualny, sir! – zameldował podekscytowanym tonem.
– Nie ma się czym podniecać – burknął przysłuchujący się tej rozmowie major, choć meldunek skierowany był do dowódcy niszczyciela. – Zanim na dobre otworzycie to przejście, w powietrze wyleci pół okrętu.
– Nie zamierzamy niczego otwierać. Uchylimy gródź na tyle, żeby w prześwicie zmieścił się człowiek.
– To niedorzeczne… – zaczął Renaud, ale tym razem Święcki nie dał mu dokończyć.
– Jeszcze minuta, sir. Tylko minuta! – rzucił do mikrofonu, znów zwracając się do komandora.
Przywarł do grodzi, przełączył komunikator na mikrofony zewnętrzne i natychmiast tego pożałował. Za metalową przeszkodą kłębił się tłum przerażonych ludzi. Wrzeszczących, płaczących i przeklinających ludzi. Jeśli chciał ich uratować, musiał złapać kontakt z kimś, kto zrobi po tamtej stronie porządek. Kimś, kto nie spanikował. Przeszedł na kanał Wydziału Bezpieczeństwa.
– Liambrose?! – zawołał. – Jesteś tam?
Cisza. Kompletna cisza. Odpowiedź nadeszła dopiero po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach.
– Jestem, braciszku.
Henryan odetchnął z ulgą.
– Zaraz podam wam linę. Ustaw ludzi w kolejce, z przodu mają być najniżsi i najszczuplejsi. Niech przypną się porządnie co dwa metry. Będziemy ich przeciągać do śluzy, to przyśpieszy ewakuację.
– Rozumiem.
– I uspokój ich, bo liczy się każda sekunda.
– Jasne.
Henryan otworzył równolegle kanał ogólny i niemal natychmiast usłyszał dolatujące zza grodzi echo wystrzału, a potem kolejnego. To poskutkowało. W korytarzu sąsiedniej sekcji zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Liambrose wydał serię szybkich rozkazów, a chwilę później w otworze pojawiła się czyjaś żylasta dłoń. Henryan spojrzał na nią nieco zdziwiony, ale charakterystyczny ruch palców uzmysłowił mu natychmiast, o co chodzi.
– Dawać linę! – wrzasnął przez ramię.
Uwięziony cofnął rękę, gdy tylko poczuł dotyk szorstkiego tworzywa. Lina znikała szybko w otworze, rozwijając się pętla za pętlą jak żyłka wędki, na którą złapano wyjątkowo dużą rybę. Henryan zerknął na wyświetlacz hełmu. Od zakończenia rozmowy z komandorem minęły pięćdziesiąt cztery sekundy. Otwór w grodzi miał już dwadzieścia centymetrów średnicy, widać w nim było przerażoną twarz i pobielałe dłonie pierwszego z czekających na ewakuację. Dziesięć, piętnaście sekund i ten człowiek znajdzie się w śluzie, a za nim następni. To musi się udać.
– Renaud jest w sterowni?
Pytanie zadane nagle przez brata zaskoczyło Henryana.