– Byty opiekuńcze same decydują, do kogo się odezwą. – Wódz klanu stanął po stronie garstnika.
– Doprawdy? – Tikren Da-Deradha nie zamierzał dać za wygraną. – Znasz inny przypadek takiej łaski?
Tore Numa-Reh milczał przez dłuższą chwilę, a potem zaprzeczył, zwijając pokornie wypustkę. Za jego życia i pamięci nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś prócz kapłanów usłyszał choć jeden gwizd bytów opiekuńczych. Kontakt z nimi wymagał przecież skomplikowanych rytuałów i wielu ofiar.
– Klnę się na moje miażdżery… – zaczął Karan Degard, lecz zaraz umilkł skarcony przez obu dostojników.
– Zwiń membrany! – rozkazał Tikren Da-Deradha.
– Nie waż się skrzeknąć, póki ci nie pozwolimy – dorzucił wódz, po czym zwrócił się do kapłana. – Karan Degard służy mi wiernie od sześciu starć słońc, znam go, odkąd opuścił kojec.
– Tak, wiem – zbył go Tikren Da-Deradha. – Kosztowałeś jego taharów, a on twoich. To jednak nie oznacza, że mówi prawdę.
Ostatnie słowa kapłana wzbudziły zdumienie. Nie tylko wodza, ale i wojowników. Kłamstwo i podstęp były klanom obce, dopóki na Suhurcie nie pojawili się Gurdowie. Przesada czy niedomówienie mogły się zdarzyć każdemu, nigdy jednak nie przyłapano Wojownika Kości na celowym kłamstwie.
– Co masz na myśli? – zapytał poruszony Tore Numa-Reh.
– To może być kolejny wybieg wroga.
Wódz klanu i garstnik zwinęli wypustki jak jeden mąż.
– Spaliłem mrowie gurdyjskich kręgów, wyprawiłem się z garstniami klanu aż na pogórze, ale nigdzie i nigdy nie widziałem czegoś podobnego! – Najwyższy Suhur wskazał szponem Siewcę Gromów. – Nasi wrogowie nie mogli stworzyć czegoś tak doskonałego.
– Niewiele jeszcze widziałeś, o najwyższy – stwierdził Tikren Da-Deradha.
– Naprawdę uważasz, że to pułapka Gurdów?
Kapłan nie odpowiedział od razu. Sięgnął wypustką pod kościaną szatę, pogmerał trochę w okolicach kołpaka i wyciągnął tłustego, wijącego się tahara. Wsunął go zaraz grubszym końcem do ssawki.
– Uważam, że bogowie, którzy stworzyli oba słońca i wszystkie gwiazdy, nie zniżyliby się do tego, by przemawiać do uszu prostego garstnika – zahurgotał, miażdżąc przy tym zrogowaciałą wargą ogon pasożyta, aby wessać jego wnętrzności do pęcherza trawiennego. – Uważam też, że Duchy Gór, które wiernie im służą, nie ofiarowałyby nam niczego wbrew woli swoich panów. Tak uważam – zakończył wypowiedź zgodnie z obyczajem. Pochłonąwszy życiodajny miąższ symbionta, cisnął pustą powłokę na ziemię.
Densha natychmiast podniósł wijące się jeszcze resztki i skrył je w sakwie. To, czego nie mógł spożyć stary kapłan, jeszcze przed zmierzchem trafi do kojca.
Karan Degard nie mógł odmówić mu racji. Ale słyszał też szmer gwizdu Duchów Gór. Słyszał go wyraźnie, jakby byty opiekuńcze wisiały tuż nad jego hełmem. I zgodnie z wcześniejszą obietnicą otrzymał dar z zaświatów. Pełen nadziei przyniósł go prosto do sadyby klanu i złożył u stóp tego, któremu podlegały wszystkie garstnie. Wierzył, że Siewca Gromów to cud, którego Suhurowie wyczekiwali od pokoleń – broń, która odmieni losy odwiecznej i co gorsza, skazanej na przegraną wojny.
Gurdowie napierali na Wojowników Kości od ponad tysiąca starć słońc. Odkąd ich wielkie pękate okręty przybiły do brzegów Suhurty hen za horyzontem, w miejscu oddalonym o setki setek strzałów z łuku od sadyby, do której trafił Siewca Gromów. Klany stawiały zacięty opór. Zdarzyło się nawet, że zepchnęły wroga do morza i zmusiły do opuszczenia zajętych wcześniej ziem. Nieprzebrane ryty opiewały heroizm najmężniejszych Wojowników Kości i wielkie zwycięstwa tamtej wojny. To jednak była już tylko historia. Kilka pokoleń po owym zwycięstwie przybyła nowa flota czworonogich Gurdów, potężniejsza, składająca się z jeszcze większych okrętów. Nadeszły nowe zastępy błękitnokrwistych, którzy okazali się znacznie sprytniejsi, liczniejsi i lepiej uzbrojeni od swoich przodków. Losy wojny zostały przesądzone. Wiele starć słońc później Gurdowie przypuścili ostateczny atak na Suhurtę i od tej pory nieprzerwanie parli przed siebie. Najpierw poszli prosto na wschód, aby klinem swoich armii rozdzielić waleczne klany, a potem, gdy im się to udało, zatknęli węzły nad urwiskami po przeciwnej stronie kontynentu, zbudowali tam pierwszy krąg i wyruszyli na południe, zostawiając północne, dziksze ziemie we względnym spokoju. Ale tylko do czasu.
Setki starć słońc później na płaskowyżu za Siedmioma Wierchami stanęły naprzeciw siebie wielkie armie. Zwarte szeregi zjednoczonych klanów były szerokie na pięć strzałów z łuku i na dwa głębokie. Naprzeciw Gurdów stanęło co najmniej osiem tarcz najmężniejszych wojowników tego świata. Wróg został pokonany, choć był wielokrotnie liczniejszy i miał grzmiące kije. Opromienione blaskiem zachodzących słońc równiny lśniły błękitem. Jednakże cena tego zwycięstwa była wysoka. Zbyt wysoka. Dymy stosów, na których żegnano poległych i dobitych, zasnuły cały płaskowyż i pobliskie góry.
Po tej bitwie zdziesiątkowane klany musiały się cofać przed kolejnymi falami najeźdźców, uchodząc między szczyty ostatnich gór dzielących je od północnych wyżyn. Walki trwały długo, lecz koniec końców Wojownicy Kości zostali wyparci nawet z tych niegościnnych grani. Wróg nie walczył honorowo – ilekroć nie potrafił zwyciężyć w otwartym boju, morzył obrońców głodem albo zabijał podstępem. Ostatni Suhurowie opuścili sadyby za rzeką i pradawne ołtarze już za życia obecnego najstarszego kapłana. Od urwistych klifów północy i wód oceanu dzieliło ich teraz niespełna siedem setek strzałów z łuku.
Tikren Da-Deradha w jednym tylko nie miał racji: wojowników zostało nie więcej niż ziaren sągrowca mieszczących się w szponach, a nie na dnie hełmu czy we wgłębieniu kołpaka.
Garstnik spojrzał na lśniący srebrzysty dar Duchów Gór, na jego obłe kształty i niesamowitą obcą ornamentykę. Trudno było uwierzyć, że Gurdowie zdołali wyprodukować coś tak pięknego i skomplikowanego. Chociaż…
– Słuchajcie mnie wszyscy! – Tikren Da-Deradha wstał, unosząc arad wysoko ponad głowę. – Jest tylko jeden sposób, by sprawdzić, czy ta broń została nam naprawdę darowana przez Duchy Gór. – Zamilkł na chwilę, jakby się zastanawiał, czy powinien to powiedzieć. – Musimy ją wypróbować! Tu i teraz!
– Ale… – Karan raz jeszcze otworzył membrany, lecz natychmiast umilkł, zanim wódz czy kapłan zdążyli zareagować.
Tikren Da-Deradha zwinął wypustkę w wymownym geście.
– Nie wierzę, że Duchy Gór odważyły się wykraść bogom Słońc i Gwiazd ich własność.
– Ja też w to wątpiłem – przyznał Najwyższy Suhur – ale zmieniłem zdanie, kiedy Karan Degard przyniósł Siewcę Gromów.
– Mam uwierzyć w to, że skrzydlaty faworyt naszych bogów, nieznany dotąd z żadnych rytów – przez moment szukał w pamięci jego miana – Lut Se-Ifer sprzeciwił się woli tych, którzy stworzyli słońca, a potem jedno z nich rozbili na maleńkie gwiazdy? Że zbuntował się, gdy oświadczono mu, iż niezadowoleni z Suhurów bogowie skazują ich na zagładę? Że został za karę wygnany i uwięziony pod górami? Że on i jego poplecznicy mimo szykan zamierzają o nas walczyć? Nie tylko z Gurdami, ale i ze wszechmogącymi Koredem, Yabhą i Thubem?
Tore Numa-Reh odczekał, aż starzec się wyskrzeczy, i dopiero wtedy odpowiedział:
– Jeśli to podstęp naszych wrogów, dlaczego nie wybrali kogoś ze świątyni?
– Nas trudniej omamić niż zwykłego garstnika.
– Uległbyś, gdyby Duchy Gór zaszemrały w twojej głowie – upierał się Tore Numa-Reh.
Choć z jego logiką rzadko można było dyskutować, tym razem kapłan spróbował.
– Zauważyłbym różnicę. Setki razy rozmawiałem z zaświatami.
– Proponujesz zatem, abyśmy zlekceważyli ostrzeżenia Duchów Gór, twoim zdaniem pochodzące od wroga, i wypróbowali świętą broń tu i teraz?
– Tak! – Z oczu kapłana zniknęły wszystkie błony.
– A jeśli prawdą jest, że Kored, Yabha i Thub opuścili nas w potrzebie? Jeśli zmarnujemy ostatnią szansę na ratunek?
– Każ użyć Siewcy Gromów. Sam się przekonasz.