Henryan szybko przestał się dziwić, że niemal każdy więzień marzy o wyrwaniu się z piekła monotonii, czego można było dokonać tylko w jeden sposób: odbierając sobie życie. Lecz jak się na nie targnąć, skoro oprawcy – nikt nie nazywał ich tutaj inaczej – nie pozostawili niczego przypadkowi? Zdecydowana większość tych, którzy ginęli (w ciągu trzech lat, które spędził w kolonii, Święcki doliczył się dwudziestu siedmiu zgonów), miała przyzwolenie Draccosa. Szczęśliwcy dostawali szansę. Jedną minutę. Magnetyczne pęta traciły moc na tak krótko, ale nawet to wystarczało, by wyrwać z ust ochraniacz i odgryźć sobie język albo zrobić coś równie odrażającego i skończyć z sobą. Jeśli wybraniec pułkownika nie zdążył lub nie umiał skorzystać z tego swoistego aktu łaski, nie mógł liczyć na powtórkę. Życie to nie bajka…
Na samym początku odsiadki Święcki często zachodził w głowę, dlaczego skazańcy pragną popełnić samobójstwo. W wypadku ludzi skazanych na dożywocie i nie mających żadnej nadziei na opuszczenie kolonii taka reakcja była zrozumiała, jednakże część samobójstw, o których wiedział, dotyczyła więźniów „terminalnych”. Jaki sens miało odbieranie sobie życia kilka lat przed zwolnieniem?
Prawdę poznał jakiś czas później, gdy młyny kolonialnej rutyny zmełły w pył jego ducha i wolę. Już po dwóch latach odosobnienia zyskał pewność, że gdyby pozwolono mu umrzeć, nawet w najbardziej okrutny i bolesny sposób, nie wahałby się ani chwili. Szczególnie że Draccos nie mylił się także w drugiej kwestii. Rola, którą przyszło mu pełnić w kolonii, sprawiła, że szacunek osadzonych szybko wyparował. Każda uniemożliwiona próba samobójcza – choć z założenia i tak nie miała prawa się udać – zwiększała niechęć do człowieka, który pomógł jej zapobiec.
W połowie trzeciego roku odsiadki doszło nawet do tego, że nikt nie chciał z nim rozmawiać. Podczas tych krótkich chwil, gdy spętani magnetycznymi kajdanami więźniowie oczekiwali w mesie na wspólne posiłki, nikt do niego nie podchodził ani nie zagadywał. Wytrzymał tydzień, pogrążając się w coraz większej apatii, a potem pękł. Najzwyczajniej w świecie pękł. Nie mógł pozwolić, by odebrano mu ten ostatni ułamek normalności, te kilka chwil radosnego chaosu w uporządkowanym do bólu harmonogramie piekła, które było i jeszcze długo miało pozostać jego domem.
Do prób samobójczych dochodziło średnio co tydzień, natomiast w brygadzie Święckiego zdarzały się one najwyżej raz w miesiącu. Mimo to nie musiał długo czekać na nadarzającą się okazję. Trzy dni po podjęciu decyzji awaria systemu chłodzenia w kombajnie doprowadziła do przegrzania jednej z głowic. Automatyczne zabezpieczenia zareagowały natychmiast, odsuwając rozgrzanego do białości giganta od drążonej ściany. Obsługujący to stanowisko więzień dostrzegł szansę i skorzystał z niej bez namysłu. Stał o krok od szczeliny i zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wskoczył do powstałego otworu. Pancerze miały wiele zabezpieczeń, w tym pole ochronne, lecz nawet ono nie mogło wytrzymać dłuższego kontaktu z rozgrzanym do kilku tysięcy stopni helonem. A podstawowa funkcja, pozbawiająca samobójcę przytomności, nie na wiele się w tym przypadku zdała.
Licznik na wyświetlaczu Henryana wskazywał, że do wyczerpania ogniw podtrzymujących pole została niespełna minuta. Gdy bariera siłowa zniknie, człowiek w pancerzu zostanie żywcem ugotowany. I to w kilka, najwyżej kilkanaście sekund. Gdyby Święcki ruszył od razu, jak nakazywały procedury, dotarłby na miejsce wypadku w czterdzieści osiem sekund, co pozwoliłoby mu podpiąć samobójcę do zewnętrznego źródła zasilania i podtrzymać pole siłowe, dzięki czemu strażnicy zyskaliby czas na przesunięcie wielotonowego kombajnu i oderwanie desperata od rozgrzanej do białości głowicy. Święcki jednak nawet nie drgnął. Po pięciu sekundach jego komunikator ożył. Nadzorca zapytał, dlaczego siedem dwa jeden nie reaguje na sygnał alarmowy. Brak odpowiedzi został odczytany bezbłędnie. Henryan przygotował się na niewyobrażalny ból, co jak zwykle, w ogóle mu nie pomogło. Otrzymał taką dawkę wstrząsów, że stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, otaczały go nieprzeniknione ciemności. Mięśnie nadal miał odrętwiałe, każdy nerw wydawał się usmażony, a w dodatku nie mógł ruszyć nawet palcem. Chwilę później zrozumiał dlaczego.
Został surowo ukarany za bunt. Trafił do karceru.
* * *
Spędził w tej ciemnicy tydzień. Gdy wyszedł, był wrakiem człowieka, ale już pierwsza wizyta w mesie uświadomiła mu, że przestano go traktować jak pariasa. Nikt nie odwracał się na jego widok, nikt nie spluwał mu pod nogi. Tym, którzy pytali, odpowiadał szczerze, że na następny brak reakcji nie mogą prędko liczyć. Nie mieli mu tego za złe.
Choć doszedł do siebie po kilkunastu dniach, potrzebował aż trzech miesięcy, by po raz kolejny okazać nieposłuszeństwo. To była dwudziesta pierwsza próba samobójcza w jego brygadzie, licząc od ostatniej udanej „ucieczki”. Sukces cztery dwa siedem zachęcił wielu. W pierwszych tygodniach po jego wyczynie nie było dnia, by zastępujący Henryana ratownicy – reszta osadzonych pełniła tę funkcję rotacyjnie – nie musieli interweniować. Z czasem jednak sytuacja wróciła do normy. Kilku najświeższych desperatów nie miało za dużo oleju w głowie, działania Święckiego ograniczały się więc do przypilnowania oszołomionych niedoszłych samobójców i przekazania ich w ręce nadzorców.
Ostatni delikwent miał więcej szczęścia – spowodował zwarcie w napędzie pasa transmisyjnego dostarczającego urobek do rozdrabniarki i kazano mu przeprowadzić diagnostykę urządzenia. Gdy wszedł na podajnik, ten jak za dotknięciem magicznej różdżki ruszył, zrzucając klęczącego na nim człowieka prosto na wirujące wały kruszące rudę. Święcki nacisnął klawisz blokady dopiero wtedy, gdy pancerz cztery sześć osiem zmienił się w obryzgany krwawą miazgą złom.
Tłumaczył się potem całkowitym zaskoczeniem, chociaż niebyła to prawda. Dobrze wiedział, co się szykuje, gdyż po pierwszym sygnale o awarii sprawdził, co mogło być powodem zwarcia. Zrozumiał błyskawicznie, na czym polega plan samobójcy, i ocenił, że ma on wielkie szanse powodzenia. Pragnąc przyczynić się do jego sukcesu, poprosił o możliwość rozmowy z nadzorem, a gdy uzyskał połączenie, zapytał strażnika, czy jako dyżurny ratownik nie powinien asystować przy naprawie. Przełączając komunikator na centralę, nie tylko stracił samobójcę z pola widzenia, ale też zaabsorbował uwagę osoby odpowiedzialnej za pilnowanie tego odcinka. Wystarczyło kilka sekund zamieszania, by cztery sześć osiem zginął, a on zyskał sensowne alibi.
Upiekło mu się, o ile można tak powiedzieć. Nie rażono go prądem na miejscu, co było podstawowym środkiem dyscyplinującym przy każdym naruszeniu regulaminu. Nie trafił też po raz drugi do ciemnicy. Został natomiast wezwany na dywanik. Draccos, nie kryjąc irytacji, zapowiedział mu, że trzecia udana próba samobójcza na jego zmianie bez względu na okoliczności zostanie „nagrodzona” czymś wyjątkowym nawet jak na tę kolonię karną.
Wystraszony Henryan nie odważył się na najmniejsze odstępstwo od zasad przez kolejne pół roku. W tym czasie zginął tylko jeden osadzony, na szczęście na zupełnie innej asteroidzie. W jego brygadzie ludzie nadal próbowali odbierać sobie życie, lecz czynili to wystarczająco nieudolnie, by nie narobić mu większych problemów.
Tak było do tygodnia poprzedzającego trzecią rocznicę jego odsiadki. W niedzielę wieczorem przy sąsiednim konfesjonale uklęknął zwalisty łysol o świńskich oczkach i poznaczonej bliznami twarzy.
– Nie znasz mnie, ratowniku – powiedział, zanim pociągnął długi łyk koktajlu.
Henryan spojrzał na niego.
– Czego chcesz? – zapytał krótko.
– Przecież wiesz – odparł łysol, nie spoglądając nawet w jego kierunku.
Święcki pojął, że z nich dwóch tamten bardziej pragnie śmierci.
– Drak ostrzegł mnie po ostatnim razie… – zaczął niepewnie.
Nie wahałby się nawet chwili, gdyby miał pewność, że po kolejnej niesubordynacji Draccos każe go zabić. Komendant wiedział jednak doskonale, o czym marzą jego podopieczni, i nie zamierzał dawać im takiej satysfakcji. Obietnica „nagrody” dotyczyła z pewnością wymyślnych, długich i bolesnych tortur.