Podpisał odbiór stanowiska, zanim gwizdek dyżurnego oznajmił początek wachty. Dwukrotne sprawdzenie aparatury zajęło mu zaledwie kilka minut. Był gotowy na przyjęcie rozkazów, zanim pułkownik zdążył zasiąść na swoim tronie.
Porucznik Valdez przesłał mu szczegółowy plan zadań na ten dzień. Lista nie była długa – zawierała szesnaście lokacji, z których większość znajdowała się na mniejszym z kontynentów. Tylko jedna miała priorytet czerwony. Święcki zaczął więc od niej. Nakazał odłączenie zasobnika z sondami od najbliższego satelity i sprowadził miniaturowe roboty na koordynaty podane w tabeli. Przetestował dwukrotnie łączność z każdą kamerą, robiąc serię dużych zbliżeń i panoram. Celem była jedna z suhurskich sadyb – typowa kościana wiocha zwierzaków z kilkudziesięcioma szałasami skupionymi wokół okrągłej zagrody, w której taplały się nieliczne pisklęta.
Odhaczył tę pozycję na liście i przerzucił się na kolejną. Dopiero dziesiąta lokacja zainteresowała go bardziej. Porozmieszczał sondy wizyjne nad wielkim nadbrzeżnym kręgiem. Treb’aldaledo było pierwszą i największą kolonią Gurdów w Suhurcie: według ostatnich szacunków liczyło prawie siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Gdy nanoboty opadły poniżej linii chmur, Henryan zaniemówił. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Na nadmorskiej równinie, w pewnym oddaleniu od linii brzegowej, leżały lśniące muszle. Tak przynajmniej wyglądało to z większej odległości. Podczas szkoleń Święcki słyszał o nietypowych budowlach, w których mieszkali błękitnokrwiści, teraz jednak, widząc je po raz pierwszy na własne oczy, oniemiał.
W samym środku każdego kręgu, jak nazywano te konstrukcje, znajdowała się strzelista iglica zrobiona z tej samej lśniącej masy co otaczająca ją obła spirala właściwej budowli. Na końcu ostatniego zwoju budowli dostrzegł kolejną iglicę, o połowę niższą niż wieża stanowiąca punkt centralny „muszli”. Wokół zewnętrznej ściany kręgu ciągnął się pas idealnie płaskiej, oczyszczonej z roślin i kamieni gleby stykający się z granicami następnych „dzielnic”. Henryan naliczył ich ponad pięćdziesiąt, ale na obrzeżach dostrzegł szkielety następnych, które dopiero budowano.
Nie zważając na sygnały alarmowe, opuścił jedną z kamer, by zrobić zbliżenie na wznoszoną muszlę. Wokół szkieletu roiło się od błękitnokrwistych. Pracowali jak mrówki, wspinając się zręcznie nawet na pionowe elementy bądź rozciągając między nimi dziwne, przypominające pajęczyny sieci. Na innym odcinku robotnicy układali wyprofilowane płyty z zastygłej masy, które odlewano w formach nieco dalej, obok wielkich „pieców”, gdzie budulec był uprzednio topiony. Umieszczone obok siebie płyty tworzyły podstawę obłej ściany pierwszego kręgu spirali. Szczeliny między nimi wypełniano tą samą masą, którą wzmacniano filary. Tam gdzie ściana była już gotowa, dziesiątki Gurdów pełzały po obłości, pokrywając całą powierzchnię nieco inną, oleistą substancją, która po wygładzeniu lśniła jak masa perłowa. Mimo ogromnych rozmiarów budowle te nie miały żadnych otworów. Tylko na szczytach obu iglic widać było koliste wejścia, którymi błękitnokrwiści dostawali się do swoich „mieszkań”. Przyglądając się tym konstrukcjom, Henryan w końcu zrozumiał, dlaczego szturmowanie tych miast sprawia zwierzakom kłopoty. Wejście na pokryte gładką substancją wieże było niemożliwe, chyba że ktoś miałby jaszczurcze łapy. A przebicie się przez twarde ściany tej grubości wymagało narzędzi i czasu, którymi uprawiający wojnę podjazdową Wojownicy Kości akurat nie dysponowali. Marnie to wy…
– Coś nie tak, sierżancie?
Święcki drgnął, gdy usłyszał za uchem głos Valdeza.
Nie odwracając się, odesłał kamerę na wyznaczone stanowisko. Czerwona ikonka na wyświetlaczu jego konsoli przestała migać po kilku sekundach.
– Nie, sir. Melduję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku!
– Skoro tak, dlaczego nie potwierdziliście jeszcze pełnej aktywacji podglądu? – W głosie porucznika pobrzmiewała irytacja.
– Już się robi – rzucił Święcki i natychmiast zabrał się do pracy, porzucając podziwianie widoków.
* * *
Kolejne trzy godziny przebumelował, podglądając od czasu do czasu obrazy z rozmaitych kamer. Tylko dwa razy naukowcy poprosili go o wysłanie sond w rejon pogranicza, chociaż zdaniem Święckiego nie działo się tam nic ciekawego.
Kwadrans przed trzynastą Valdez przekazał na stanowiska łączności polecenie wydane przez pułkownika.
– Pełna transmisja z czternastki! Najwyższy priorytet! Wszyscy wachtowi przełączają się na wskazaną lokację i przechodzą na ręczne sterowanie wybranych kamer. Pion naukowy chce mieć pełen obraz sytuacji!
Wreszcie coś ciekawszego od codziennej rutyny…
Henryan przydzielił kanały ośmiu technikom siedzącym przy konsolach poniżej jego stanowiska. Sam zajął się ściągnięciem dodatkowego zestawu nanokamer z orbity, tak na wszelki wypadek, a gdy zasobniki ze sprzętem znalazły się wysoko nad celem, zaczął przeglądać obrazy transmitowane z powierzchni.
Kamery pokazywały różne ujęcia typowej sadyby zwierzaków. Szałasy opierały się na szkieletach – co było w tym wypadku najwłaściwszym określeniem, jako że budulec stanowiły kości upolowanych zwierząt. Długie, cienkie piszczele stworzeń zwanych tipitami łączono sznurami z wysuszonych ścięgien i wnętrzności, a całość otaczano parawanami z wyprawionych skór. Na sporym placu pośrodku osady, wokół wysokiego na kilka metrów kościanego totemu, ustawiono gęste ogrodzenie z powiązanych powrozami żeber honbutów, za którym pełzało kilkanaście piskląt – idealnych miniaturek dorosłych osobników.
Technicy ignorowali powszednie dla nich widoki, kierując obiektywy na największą z chat. Tę w odróżnieniu od pozostałych otaczał rząd pali, na które nabito czaszki hryllów, najpotężniejszych drapieżników, jakie znał ten glob. Żadna nie miała wszakże szczęk – z nich zwierzaki wyrabiały broń zwaną miażdżerami, czyli skrzyżowanie zakrzywionych lekko mieczy z maczugami. Sześć z ośmiu kamer zapuściło się do tej budowli, a dwie pozostały na zewnątrz. Pierwsza wzniosła się, by objąć polem widzenia cały teren sadyby. Druga wisiała nad totemem klanu, gotowa do nalotu na wskazany obiekt. W pewnym momencie zainteresowanie sterującego nią technika wzbudził idący szybko zwierzak w pełnej kościanej zbroi. W ręku trzymał grubą, wyższą od niego wypolerowaną na połysk kość.
* * *
Najwyższy Suhur przykucnął na podwyższeniu pośrodku kildu, największego z szałasów, w którym spotykali się członkowie zboru będącego czymś w rodzaju rady wojennej. Otaczało go osiemnastu gorimów – najstarszych i najbardziej doświadczonych wojowników reprezentujących wszystkie sadyby klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Każdy z nich, jak nakazywała tradycja, dzierżył arad, kostur z kości hrylla, który dawał Suhurowi prawo do wydawania sądów i uczestniczenia w radzie. Tore Numa-Reh także trzymał symbol władzy zwieńczony dodatkowo zalanym żywicą sągrowca kotorem – suhurskim odpowiednikiem serca – swojego poprzednika.
– Wezwałem was, abyście pomogli mi wydać osąd – zacharczał Najwyższy Suhur, gdy tylko mennici zasłonili wejście kildu wyprawioną skórą hrylla i w okrągłym pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. – Niespełna trzydzieści wschodów mniejszego słońca temu młody garstnik Karan Degard był świadkiem niezwykłego objawienia. Chociaż nie zaliczał się do stanu kapłańskiego, Duchy Gór przekazały mu, że bogowie Słońc i Gwiazd zamierzają nas porzucić. – Wnętrze wypełniły zduszone charkoty; Wojownicy Kości z najdalszych sadyb słyszeli już pogłoski o tym, lecz aż do tej pory nikt nie potwierdził ich bezpośrednio. Tore Numa-Reh uciszył ich stuknięciem arada. – Wczoraj na wzgórzu Świętego Parchanu garstnik dał nam ostateczny dowód swojej prawdomówności. Broń z zaświatów, którą zbuntowane i odtrącone Duchy Gór wykradły bogom, aby ocalić wydane na pastwę losu klany. Ci z was, którzy byli tam ze mną, widzieli, czego może dokonać Siewca Gromów… – Sam wciąż nie widział dobrze na jedno oko. Choć stał daleko od parchanu, słup oślepiającego światła pozbawił go wzroku na wiele spęcznień błony. Kilku z tu obecnych miało podobne problemy, o oparzeniach nie wspominając. – Nieroztropne słowa Tikren Da-Deradha sprawiły, że postąpiliśmy wbrew woli Duchów Gór, przez co straciliśmy nie tylko broń bogów, lecz być może też przychylność bytów opiekuńczych.