Głównodowodzący armii, sithu Taih’law, zaczął wietrzyć spisek. Waleczni i honorowi wojownicy nigdy jeszcze nie ustąpili pola. Domyślał się, że zamierzają go wciągnąć w pułapkę, jak kiedyś Gahra’tiba, i postanowił, że nowa strategia przeciwnika nie może wpłynąć na plany tej fazy kampanii. Gdy jego oddziały dotarły na wyznaczone pozycje, zabronił ścigania wroga i nakazał budowę kolejnej linii umocnień. To był jedyny etap wojny, podczas którego Gurdowie nie stoczyli ani jednej bitwy i nie stracili ani jednego żołnierza.
Szesnaście wylewów później, gdy wszystkie zdobyte ziemie zostały podzielone i zasiedlone, Taih’law rozpoczął kolejną fazę kampanii. Znów trzy wielkie armie ruszyły na północ, w kierunku pogórza i masywu Siedmiu Wierchów, które dzieliły najeźdźcę od skalistych nadmorskich wyżyn stanowiących ostatni bastion Suhurów w tej części kontynentu. Celem było zajęcie płaskowyżu Tok Keme – rozległej równiny, za którą zaczynały się porośnięte gęstymi lasami wzgórza i wspomniane góry. Tereny pogórza miały zostać zajęte w następnej fazie kolonizacji.
Stary już podówczas sithu liczył, że klany ponownie ustąpią mu pola i że znów osiągnie zwycięstwo bez walki i strat. W pierwszym dniu ofensywy Suhurowie umykali jak wcześniej i to uśpiło czujność Taih’lawa. Choć od samego początku zakładał, że nie będzie ryzykował, postanowił pomóc szczęściu i zmusił armię do szybszego marszu, mając nadzieję, że zamierzający zwabić go na pogórze Wojownicy Kości zostaną po raz drugi wykiwani. Dzięki dotychczasowym błyskotliwym sukcesom sędziwy dowódca zdążył zostać faworytem Rady Najwyższej i niewiele nawet brakowało, aby – jako jedyny żołnierz w historii – dostąpił zaszczytu uczestnictwa w jej posiedzeniach. W jego mniemaniu kolejne zwycięstwo zapewniłoby mu ten przywilej.
Przez dwa kolejne dni najeźdźcy nie napotkali najmniejszego oporu, zatem sithu narzucił podwładnym jeszcze bardziej mordercze tempo. W siedem dni błękitnokrwiści zajęli teren, jaki powinni zdobyć w trzykrotnie dłuższym czasie. Daleko w tyle zostawili jednostki inżynieryjne zajęte budową fortów i umocnień. Wbrew pozorom był to przemyślany ruch. Taih’law chciał dotrzeć w pobliże wyznaczonej przez Radę Najwyższą linii w jak najkrótszym czasie, po czym zamierzał zatrzymać swoje oddziały o dzień marszu od pierwszych wzgórz, gdzie spodziewał się oporu Suhurów. W ciągu wielu wylewów służby na tym kontynencie dobrze poznał obyczaje i tradycje Wojowników Kości, dlatego był pewien, że rozgryzł ich strategię. Ósmego dnia jednak, gdy wszystkie trzy korpusy znalazły się ponownie w niewielkiej odległości od siebie i zaledwie tysiąc obrotów koła od wyznaczonego celu, na ich drodze stanęły nieprzeliczone hordy tubylców.
Na równinie daleko od skraju pogórza zebrały się wszystkie klany północy. Naprzeciw siebie stanęło sto tysięcy Wojowników Kości oraz trzy razy liczniejsza i znacznie lepiej wyposażona armia Taih’lawa. Wróg był wypoczęty, doskonale znał teren i nie zamierzał zwlekać z przystąpieniem do bitwy.
Mimo to sithu był pewien zwycięstwa – broń palna z naddatkiem kompensowała ewentualne słabości. Niestety, zapomniał o jednym: szybki marsz uniemożliwił mu staranne oczyszczenie zajmowanych ziem. To był jego najpoważniejszy błąd. Klany z podbitych terenów, które w rozproszeniu podążały za pancernymi kolumnami, tuż przed rozpoczęciem decydującej bitwy uderzyły od tyłu na gotujących się do walki Gurdów, siejąc śmierć i zamęt na całym zapleczu armii. Taih’law padł w pierwszych chwilach tego ataku. Razem z nim zginęła większość Gurdów znajdujących się w namiotach sztabowych. Pech chciał, że Wojownicy Kości uderzyli w momencie, gdy sithu zwołał naradę, pragnąc omówić plan bitwy z dowódcami korpusów. Z pogromu nie ocalał ani jeden wyższy oficer. Rychło na zmęczonych, zdezorientowanych i pozbawionych rozkazów żołnierzy runęła horda zaprawionych w bojach tubylców. Rozpoczęła się największa rzeź w historii Bety.
Widząc, że nie mają szans na ucieczkę, Gurdowie postanowili bronić się do upadłego. Ginęli masowo, ale też zabierali ze sobą całe klany. Kiedy mniejsze słońce zniknęło za szczytami gór, trawiaste równiny pokrywało błękitno-brunatne morze posoki. Tylko kilka setek najeźdźców zdołało zbiec, korzystając z zamieszania. Na wzgórza wróciło po zmierzchu niecałe sześć tysięcy Suhurów. Wygrali, jednakże było to pyrrusowe zwycięstwo, o czym przekonali się podczas kolejnych starć słońc, gdy następca Taih’lawa, sithu Her’hot, przywiódł kolejną, choć znacznie mniej liczną armię.
Ocalali z pogromu żołnierze opowiedzieli wodzowi o przyjętej przez Suhurów taktyce. Było jasne, że przetrzebione klany nie stanowią zagrożenia. Nowy sithu zrozumiał niemal od razu, że ma ogromną szansę na zakończenie tej wojny i ostateczne pokonanie wroga. Zasugerował więc Radzie Najwyższej, by nie szkolić kolejnej armii, co potrwałoby kilka albo kilkanaście wylewów, a zamiast tego zgromadzić na północy wszystkie siły dostępne w Suhurcie, co można było osiągnąć, zmniejszając liczebność garnizonów w innych częściach kontynentu (w owym czasie ataki ze strony niedobitków należały do rzadkości, zwłaszcza na masywie centralnym i na południu, gdzie znalezienie Wojownika Kości graniczyło z cudem). Rada Najwyższa przychyliła się do jego propozycji. Ściągnięto dziesiątki tysięcy żołnierzy, pozostawiając na miejscu jedynie oddziały z dalekiego południa, gdzie ukrywające się w górach klany stanowiły niewielkie zagrożenie dla pomniejszych kręgów. To pozwoliło Her’hotowi oczyścić ziemie, które armia Taih’lawa zdobyła w poprzedniej kampanii. Młody, lecz ambitny i mądry sithu zdobył pogórze znacznie szybciej i łatwiej, niż spodziewali się tego jego przełożeni. Gurdu’dihan zyskał nowego bohatera.
Kolejny, przedostatni akt wojny między obiema rasami Bety miał się zakończyć dopiero po wielu latach, gdy z Siedmiu Wierchów wygnano ostatnie broniące się tam klany. W tym czasie wszystkie ziemie na południe od pogórza zostały już rozparcelowane i zasiedlone. Wojowników Kości zepchnięto na najbardziej niegościnny skrawek kontynentu, gdzie pozostawiono im zbyt mało przestrzeni, by mogli odzyskać dawną świetność.
Zakończenie konfliktu nie miało przypaść Her’hotowi. Wprawdzie nie przegrał on ani jednej bitwy, lecz został pokonany przez klimat i choroby. Czas spędzony w wysokich górach, obozowanie w zawilgłych grotach, wszystko to odbiło się na jego delikatnym zdrowiu. Sithu dokonał żywota z godnością, przewieziony statkiem powietrznym do stolicy Gurdu’dihanu, gdzie do samego końca otaczano go czcią i szacunkiem godnymi największego bohatera.
Nowy dowódca wojsk Gurdu’dihanu w Suhurcie, sithu Taba’ruk, wszedł kilka wylewów później na ostatnią wyżynę, wiodąc armię składającą się z samych weteranów. On również stosował taktykę spalonej ziemi, jednakże teren był już trudniejszy, a ostatnie klany broniły się zacieklej i mądrzej. Wojownicy Kości nauczyli się wreszcie walczyć podstępem – co, zważywszy na kilkusetletnią historię konfliktu, nie było wielkim osiągnięciem – i kazali błękitnokrwistym płacić wysoką cenę za każdy zdobyty kamień i krzew.
Rada Najwyższa doszła w końcu do wniosku, że dalsze przelewanie krwi nie ma sensu. Im bliżej armia podchodziła do północnych krańców kontynentu, tym zimniej się robiło, a skaliste ziemie za Siedmioma Wierchami były nieurodzajne i zdaniem Gurdów niewarte tak wysokiej ceny. Zaniechano więc dalszych działań, gdy armie Taba’ruka dotarły do Valt Aram, ostatniej większej rzeki kontynentu, i zatrzymały się niecałe dwadzieścia tysięcy obrotów koła od skalistych klifów, na których według starożytnych map kończył się stały ląd. Ufortyfikowano brzeg rzeki, rozkopano brody, rozdzielono zdobyte ziemie między zwalnianych ze służby żołnierzy. Niedobitki Suhurów pozostawiono samym sobie, wiedząc, że nie są już w stanie zagrozić nowemu imperium. Wojownicy Kości zostali wybici niemal do nogi i odcięci od reszty świata granicą biegnącą wzdłuż koryta szerokiej rzeki, która wypływała z niebosiężnych gór wschodu i wpadała do morza daleko na zachodzie. Mimo to wróg nadal sprawiał problemy; choć atakował wyłącznie przygraniczne kręgi, niszcząc plony, wyrzynając osadników i ich zwierzęta, zmuszał Gurdów do utrzymywania w tym regionie wielu garnizonów.