Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Dzięki, że przyszedłeś, Pry. – Porucznik zawisł nad sąsiednim stanowiskiem.

Henryan sięgnął do kieszeni i wyjął mikrokryształ. Ujął go w dwa palce, a potem rzucił w stronę Valdeza.

– Dostałem go w mesie – powiedział.

Porucznik chwycił szybującą wolno piramidkę.

– Obejrzałeś już zapis?

– Tak.

Święcki wiedział, że specjaliści potrafią wycisnąć z kryształów sporo informacji. Data ostatniego odtworzenia była jedną z nich. Nie opłacało się kłamać.

– Co na nim jest?

– Nagranie… – sierżant szukał przez chwilę odpowiedniego słowa – jakiegoś eksperymentu medycznego.

– Ciekawe… – Valdez wyjął z kieszeni hermetyczny pojemnik i schował do niego połyskującą zimno piramidkę.

– Kim oni są? – Henryan powtórzył swoje wcześniejsze pytanie, nie odrywając oczu od majestatu Bety.

– Tego niestety nie wiemy. Seifert i jego wspólnicy nikogo więcej nie sypnęli.

– Nie pytałem o nazwiska.

– Rozumiem. – Porucznik milczał przez chwilę, przybierając wygodniejszą pozycję. W końcu zaczął mówić. – Na początku były to tylko zwykłe wygłupy żołnierzy. Już w pierwszym roku misji mieliśmy prawie trzydzieści incydentów. Na szczęście niegroźnych. Większość udało się zatuszować…

– Zatuszować? Jak?

– Eliminując świadków. Zwierzaków było wtedy kilkanaście razy więcej niż teraz, a kleksów… Sam wiesz, ilu ich jest. Czasem pozorowaliśmy napad jednej bądź drugiej strony, ale najczęściej po prostu zwijaliśmy wszystkich, którzy coś widzieli, tutaj, na górę.

– Z przeznaczeniem na eksperymenty.

– Nie dramatyzuj, Pry. Naukowcy tak czy owak potrzebowali żywych obiektów do badań. Oni eksperymentowali na dostarczonym materiale i byli zadowoleni, a my niejako przy okazji likwidowaliśmy źródła zagrożenia. Liczyliśmy na to, że Bogowie zrozumieją w końcu, że zamiast pomagać Suhurom, wysyłają ich do laboratoriów. Zresztą po co ja się tłumaczę. Na Becie każdego dnia ginie sto razy więcej kleksów i zwierzaków, niż my załatwiliśmy przez rok w laboratoriach stacji…

– Mieliśmy rozmawiać o Bogach – przypomniał mu Święcki, wykorzystując moment ciszy.

– A o czym mówimy jak nie o nich? Najpierw były to zwykłe wygłupy, w których nikt nie widział niczego złego. Wiesz, jak jest z wojem. Naukowcy słali skargi do admiralicji, a od czasu do czasu raporty, stary reagował stosownie do przewinień, pakując winnych do brygu albo ich degradując, i jakoś się żyło. Niestety z biegiem czasu coraz więcej żołnierzy ulegało fascynacji zwierzakami. Nie pytaj mnie dlaczego. Nieraz zastanawiałem się, co może pociągać nas, ludzi, w tych prymitywnych i odrażających istotach, ale nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Z wiadomych powodów nie mogliśmy wprowadzić pełnej rotacji załogi. Rząd robi co w jego mocy, żeby istnienie odkrytych na Xanie 4 ras pozostało w tajemnicy. I chyba słusznie… – Porucznik zamilkł ponownie, gdy od strony najbliższego wejścia dobiegł głośniejszy stukot. Święcki, widząc jego reakcję, zrozumiał, że nie tylko on jest przewrażliwiony. Valdez zareagował równie nerwowo jak on wczoraj w mesie. – O czym to ja… A tak, mniej więcej pod koniec trzeciego roku misji zaczęły się konkretniejsze kontakty. Nie chodziło już o żarty z naukowców, ale o znacznie poważniejsze sprawy.

– Na przykład?

– Na przykład ktoś ostrzegał klany przed niebezpieczeństwem. Kleksy radziły w Treb’aldaledo o ataku na jakąś sadybę, a kilka godzin później wiadomość o tym docierała do suhurskich kapłanów i mieliśmy gotową rzeźnię. Czasami dowiadywaliśmy się o wszystkim po czasie, gdy zwierzaki opiewały jakąś wyjątkową masakrę w pieśniach. Tak, wiem, te ich brzęczenia trudno nazwać pieśniami. Ani to rytmu nie ma, ani melodii. Zwykła kakofonia.

– My mieliśmy parę stuleci temu tak zwaną muzykę współczesną – wtrącił Henryan z ironicznym uśmiechem. Gdy słuchał suhurskich bardów, miał wrażenie, że odtwarza któryś z kryształów kolekcjonowanych przez matkę. – Była bardzo podobna.

– Naprawdę? – mruknął zdziwiony Valdez. – Zresztą nieważne. Chociaż byliśmy świadomi tylko części tych działań, już po paru miesiącach dotarło do nas, że to nie są zwykłe wygłupy. Chłopcy zaczęli się bawić w bogów tej planety. I to na poważnie. Ze sztabu sektora przysłano nawet komisję, która po długim dochodzeniu ustaliła, że sprawcom chodziło wyłącznie o wywołanie większych jatek. Wiesz, że niby wojsko się nudzi i podjudza Suhurów do bitki. To uspokoiło admiralicję na jakiś czas. Dla trepów też było to sensowne i dopuszczalne wytłumaczenie. Ale my wiedzieliśmy, że prawda jest inna. I nie myliliśmy się. Rozkazy były jednak wyraźne: jeśli chłopcy poprzestaną na ostrzeganiu zwierzaków przed niebezpieczeństwami, mamy nie robić z tego wielkiego halo. W końcu, mniej więcej rok temu, wydarzyło się coś, co zmusiło starego do wydania Bogom otwartej wojny. Na powierzchni Bety mamy kilka stałych baz. Zakładamy je przeważnie na niedostępnych terenach, na przykład w wyższych partiach gór albo pod wodą, żeby nie pchać się w oczy Obcym. Przebywający na dole naukowcy mogą poświęcić więcej czasu na badania, zamiast co rusz wracać na orbitę. A my zapewniamy im całodobową ochronę. W każdej bazie stacjonuje drużyna ochrony składająca się z szesnastu żołnierzy. Dysponują oni dwoma grawiolotami do poruszania się w terenie i jednym ciężkim wahadłowcem na wypadek konieczności szybkiej ewakuacji sprzętu i personelu naukowego. Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru dwóch idiotów poleciało nad największy krąg Gurdów w tej części kontynentu, wyłączyło kamuflaż i zawisło nad centralną dzielnicą, nadając z głośników komunikaty o boskiej klątwie, jaka spadnie na każdego błękitnokrwistego, który przekroczy koryto Valt Aram. Dopiero po kwadransie udało nam się przejąć kontrolę nad tą maszyną. W tym czasie na dole zapanowała taka panika, że setki kleksów zatratowały się na śmierć.

– Porąbało ich?

– Niezupełnie. Byli pijani w trupa, to fakt, ale kilka dni później udało nam się poskładać do kupy garść pozornie niepowiązanych faktów. Odkryliśmy, że niecałą godzinę przed wybrykiem gurdyjska Rada Najwyższa wydała dekret o natychmiastowym rozpoczęciu ostatniej fazy kolonizacji. Odbyło się to w sercu Gurdu’dihanu, po drugiej stronie planety, nikt więc początkowo nie połączył tych wydarzeń. Pilot i nawigator grawiolotu szli w zaparte, tłumacząc, że był to zwykły pijacki żart, że założyli się z kolegami itepe, itede, jednakże pułkownik Rutta nie uwierzył w te zapewnienia. Kazał drążyć dalej. Przez kolejne dwa dni sprawdzaliśmy wszystkie bazy danych stacji, lecz nic nie znaleźliśmy. Od zarejestrowania informacji o planowanej nowej kampanii Gurdów przeciw zwierzakom nikt z orbity nie kontaktował się z Kwadrą, znaczy z bazą, z której wyleciał grawiolot. Stary był bardzo zawiedziony. My też. Wyglądało to rzeczywiście na zbieg okoliczności. Mieliśmy już odpuścić, ale pomógł nam przypadek. Ktoś z ekipy wpadł na pomysł, żeby sprawdzić łączność z innymi odbiornikami, nawet tymi najbardziej odległymi. No i trafiliśmy na coś dziwnego. Jeden z rutynowych radiogramów kontrolnych wysłanych do Septy, na południowy kraniec Suhurty, miał niezgodność w sumie kontrolnej. Normalnie nikt nie zwróciłby na to uwagi, bo takie błędy się zdarzają, ale stary kazał mi analizować każdą anomalię, więc przeanalizowaliśmy tę wiadomość i znaleźliśmy w jej kodzie dodatkowy zbiór. Zaszyfrowany. Wyszedł z centrali siedem minut po nadejściu wiadomości z Gurdu’dihanu. Zawierał skrót informacji o wydanym rozkazie.

– Strasznie to skomplikowane – mruknął Święcki.

– Czekaj, Pry, to jeszcze nie koniec. Mieliśmy już punkt zaczepienia. Wiedzieliśmy, kto wysłał plik i do kogo trafiła wiadomość. Po nitce do kłębka dotarliśmy do czterech kolejnych pośredników, ale na nich trop się urwał. Z Duala już nikt nie przesłał dalej tych danych. A dzieliło go od Kwadry ponad siedemset kilometrów. Choć oficjalnie nie mogliśmy postawić żartownisiom zarzutów, dowiedzieliśmy się, że są w naszych szeregach ludzie, którzy mają do tej sprawy inne podejście niż szefowie pionu naukowego. I są gotowi wiele zrobić, a nawet poświęcić, żeby chronić Suhurów.

44
{"b":"576598","o":1}