– Tato!
Paweł odwrócił się i zobaczył Kaję, trzymającą w ręku wielki kuchenny nóż. Podała mu go, a Paweł w podziękowaniu kiwnął głową. Kawał stali był długi na co najmniej osiemnaście centymetrów, doskonale utrzymany i naostrzony. Prawdopodobnie do tej pory jego głównym zadaniem było krojenie miękkich owoców. Mężczyzna nie zastanawiając się zbyt długo, podszedł do gramolącego się z podłogi potwora, szybkim ruchem złapał go za kark i uniósł delikatnie. W ten sposób jego głowa bezwiednie odchyliła się w tył, eksponując nieosłoniętą brodę, w której błyskawicznie zatopił się nóż. Zombie targnął się w pośmiertnej konwulsji, po czym opadł bezwładnie na posadzkę. Całość trwała mniej niż pięć sekund, a obeszło się cicho i bez zbędnych hałasów.
Max i Kaja stali, wpatrując się w Pawła, który najpierw rozejrzał się, a następnie, upewniwszy się, że teren jest bezpieczny, wytarł nóż do sucha. Byli pod wrażeniem perfekcyjnego pchnięcia, jak i tego, że podszedł do bezpośredniego starcia z takim potworem.
– Masz zajebistego ojca – stwierdził z zazdrością Max.
– Dzięki. Wiem – odpowiedziała Kaja, ale żadne nie spuściło wzroku z leżących na ziemi zwłok. Dalej jakaś część ich świadomości wypierała to, co się dzieje. Gdyby teraz wpadła policja i rzuciła ich na ziemię z powodu zamordowania przypadkowego przychodnia, chyba poczuliby ulgę. Bo wyszłoby na to, że wszystko, co się wydarzyło, miało miejsce tylko w ich głowach. Niestety, nie było tak pięknie, jakby chcieli.
– Ej, obudźcie się – przywołał ich do porządku Paweł. – Macie swój sprzęt?
– Tak, twój też – powiedział Max, postępując krok do przodu. Podał Pawłowi jego plecak i karabin. Ten wziął go bez słowa, zarzucił na plecy i ponownie się rozejrzał. Niestety nie mieli zbyt wielkiego wyboru – stali pośrodku korytarza i mogli albo wrócić, skąd przyszli, albo iść dalej w kierunku centrum. Jakby odgadując jego myśli, odezwał się Max:
– Możemy jeszcze zejść na peron i iść wzdłuż torowiska.
– Nie, dzięki – odparł błyskawicznie Paweł. – Już raz to przeszedłem i nie zamierzam tego powtarzać. Idziemy dalej.
Powiedziawszy to, ruszył w stronę przeciwną niż ta, z której przybyli. Korytarz okazał się być pusty, ale Paweł i tak rozkazał im rozsypać się w tyralierę. Sam szedł z przodu, z lewej strony korytarza. Kaja szła przy prawej ścianie, kilka metrów za ojcem. Zamykający pochód Max szedł jak Paweł – z lewej strony – jednak co chwila zerkał za siebie, ubezpieczając tyły. Każda broń była uniesiona i gotowa, by w każdej chwili wystrzelić. Szli w całkowitej ciszy. Najgłośniejszy okazał się Max, którego ciężkie glany wybijały wojskowy rytm w cichym i opuszczonym podziemiu, niosąc się echem daleko przed i za nich.
– Kurwa, nie wiem, gdzie jesteśmy – stwierdził po minucie Paweł.
Okazało się, że korytarze nie są oznaczone. Nazwy ulic pojawiają się tylko przy skrzyżowaniach i przy wyjściach. Nikt z nich nie pamiętał, w którym miejscu skręcili i w jakim kierunku teraz podążali. Akcja działa się zbyt szybko, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły. Ruszyli jeszcze prędzej, czując nagłe pragnienie wydostania się na powierzchnię. Zwłaszcza Paweł i Max, którzy mieli zdecydowanie dość przebywania pod ziemią.
Po przebyciu truchtem kilkudziesięciu metrów Paweł dał pozostałym znak, żeby się zatrzymali. Dotarli do kolejnego skrzyżowania, jednak to było inne niż poprzednie. Podłoga i niektóre ściany były umazane krwią, do wysokości co najmniej półtora metra. Nie było ciał czy chociażby ich fragmentów. Paweł uniósł broń do ramienia i bezszelestnie przybliżył się do miejsca rzezi. Pochylił się i dotknął plamy krwi opuszkiem palców. Nie była skrzepnięta ani zimna, co znaczy, że do masakry doszło stosunkowo niedawno. To stawiało kolejne pytanie – co stało się z ciałami? Jednak mężczyzna wolał teraz się nad tym nie zastanawiać. Dał pozostałym znak i ruszyli cicho, zręcznie omijając wszelkie plamy posoki. Po przejściu kilku metrów ich oczom ukazały się schody, prowadzące na powierzchnię. Ciepły słoneczny blask przebijał się przez zimne światło lamp, dodając całej trójce otuchy.
– Dobra – powiedział Paweł. – Teraz musimy być jeszcze ciszej, niż do tej pory. Wyjdę pierwszy i się rozejrzę. Max, osłaniaj nasze tyły, Kaja, patrz na mnie i koordynuj wszystko na dole. Dam znak, gdy góra będzie czysta i będziemy mogli iść. Okej?
Pozostała dwójka skinęła zgodnie głowami. Paweł ruszył ku schodom, cały czas trzymając broń w gotowości. Do jego nosa dotarło świeże powietrze, które błyskawicznie i zachłannie wciągnął w płuca. Odbite od szklanych budynków słońce oślepiło go, więc komandos zatrzymał się na parę sekund, aby przyzwyczaić wzrok i nie wyjść na górę, będąc ślepym jak kret. Po chwili wyjrzał i dał pozostałym znak, że mogą do niego dołączyć.
Po paru chwilach cała trójka, niczym pieski preriowe, wystawiała głowę spod ziemi i obserwowała otoczenie, wypatrując niebezpieczeństwa. Okolica była wyludniona i cicha jak wcześniej, zanim zostali zmuszeni do ucieczki pod ziemię. Niemniej teraz już wiedzieli, że to nie była żadna gwarancja bezpieczeństwa, ale musieli iść przed siebie bez względu na zagrożenie. Pozostanie w miejscu gwarantowało śmierć albo z rąk zombie, albo od kul.
– Tam. Widzicie? – powiedział Paweł, spoglądając na ulicę. Wskazał ręką ciemne, stalowoszare volvo, stojące na środku drogi.
– Drzwi są otwarte, kluczyki pewnie w stacyjce – stwierdził z nadzieją w głosie.
– Myślisz, że jak ktoś uciekał, to wyłączył silnik? – zapytał Max, co rusz zerkając w dół schodów. Nie chciał, żeby jakieś zęby zatopiły się w jego plecach. – Bo ja nie. Pewnie samochód ma rozładowany akumulator, zobacz, światła się nie świecą. Ktoś po prostu wybiegł i go zostawił, a biedak zdechł. Nic nam po nim.
– Niekoniecznie – powiedziała w zamyśleniu Kaja. – Zobacz, wiele osób ma odruch przekręcania kluczyka w stacyjce, jak tylko wysiadają. Jak odruch zapinania pasów czy przekręcania zamka w drzwiach. Przyzwyczajenie, rozumiesz.
Max kiwnął głową. Podobało mu się, że dziewczyna odzyskała nieco wiary w to, że uda im się ujść z tego z życiem. A nawet jeśli nie, to stojąc przed Stwórcą, będą mogli godnie stwierdzić, że walczyli o życie z całych sił.
– Dobra, nie ma co gdybać – uciął dyskusję Paweł. – I tak go sprawdzimy. Osłaniajcie mnie.
Powiedziawszy to, wybiegł na chodnik, a potem nisko pochylony pobiegł w stronę samochodu. Max i Kaja wybiegli za nim, ale zatrzymali się tuż przed ulicą. Chłopak osłaniał wschód, Kaja od razu przykucnęła obok niego i skierowała broń na zachód. Nie wiedziała dlaczego, ale obecność Maxa sprawiała, że czuła się bezpieczniejsza. To było bardzo dziwne, czuć się bezpiecznie przy takim amatorze, zwłaszcza że jej ojciec służył w jednej z najlepszych formacji do zadań specjalnych na świecie. Jednak chłopak miał coś w sobie. Może to była kwestia podobnego wieku? Dziewczyna potrząsnęła głową, odrzucając myśli i skupiła się na pilnowaniu swojego kawałka ulicy.
Po chwili dotarł do nich dźwięk uruchomionego silnika, a Paweł wychylił uniesiony w górę kciuk, jakby potrzebowali jeszcze jakiegoś potwierdzenia, że udało mu się zapalić samochód. Kilkanaście sekund później cała trójka siedziała już w środku.
– Fajna fura – stwierdził Max, zajmując miejsce na tylnej kanapie. Usiadł na niej bokiem, żeby widzieć to, co się działo za ich plecami. Paweł nie musiał mu mówić, żeby ubezpieczał tyły. Powstała między nimi jakaś niewidzialna więź komunikacyjna, każdy znał swoje miejsce w formacji.
– No, zajebista, nie? – powiedział dumny z siebie Paweł, prezentując w szerokim uśmiechu pełne i białe uzębienie.
– Gdzie jedziemy? – zapytała Kaja, chowając broń między nogi lufą do dołu, tak jak uczył ją ojciec.
– Tak jak się umawialiśmy – odpowiedział komandos, zdejmując nogę ze sprzęgła i jednocześnie dodając gazu. – Na Bemowo, do rodziców Maxa.
Nie mówiąc już nic więcej, ruszyli.