Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Co jest? – zapytał Max, unosząc się na łokciach. Przetarł zaspane oczy i usiadł.

Paweł milczał, wpatrując się w okno. Zaszczycił chłopaka ledwo widocznym odwróceniem głowy. Niczym ponad to.

– Hm? – wyszeptał Max, obserwując reakcję Pawła. – Czemu nie śpisz?

– Cicho… – powiedział Paweł, unosząc otwartą dłoń i cały czas wpatrując się w przestrzeń za oknem. Max zastosował się do polecenia i siedział w bezruchu. I w ciszy.

Nagle usłyszał cichy grzmot, dochodzący gdzieś z oddali. Potem kolejny i kolejny. Następnie grzmoty przybrały na sile, a Maxowi przypomniał się czas, gdy – jeszcze jako dzieciak – siedział na kolanach u mamy i przysłuchiwał się wybuchom noworocznych sztucznych ogni. Z tym że intuicja mu podpowiadała, że te ognie nie do końca były sztuczne.

– To strzały? – zapytał cicho chłopak.

– Tak – odpowiedział Paweł. – Z tej odległości trudno to ocenić, ale stawiam na beryle i cekaemy.

Chłopak popatrzył na niego zagubionym wzrokiem.

– Standardowe wyposażenie niektórych oddziałów Wojska Polskiego – dodał mężczyzna. – Wygląda na to, że miejsce, do którego chcieliśmy iść, właśnie jest atakowane.

– Atakowane? W sensie przez zombie?

Paweł spojrzał na Maxa z politowaniem. Chłopak stwierdził, że milczenie w tym wypadku będzie najlepszym rozwiązaniem.

Usłyszeli głuche tąpnięcie, wyraźnie odznaczające się na tle pozostałych dźwięków.

– O, granaty – dodał, unosząc brwi, Paweł.

– Co zrobimy? – zapytał Max po chwili, zmieniając zdanie dotyczące zachowania milczenia.

– Poczekamy do świtu i pójdziemy tam – powiedział spokojnym, zdecydowanym głosem oficer.

– Co? Chcesz iść tam, gdzie strzelają? – obruszył się Max. – Ale skoro strzelają, to za moment będzie tam pełno zombie! Przecież to bez sensu.

– I tak, i nie – powiedział sentencjonalnie Paweł. – Jeśli tam pójdziemy, mamy szanse znaleźć innych, do tego dobrze uzbrojonych ludzi. Jeżeli nie, to przynajmniej znajdziemy pełno wojskowego sprzętu, który pozwoli nam przetrwać. Broń, amunicja, pojazdy, środki łączności, liofilizowana żywność i środki medyczne. Wszystko to, co jest potrzebne do przetrwania w naszej sytuacji. Jeżeli tam nie pójdziemy… – Paweł zrobił chwilę przerwy na złapanie oddechu. Z drugiej strony chciał też wywrzeć na chłopaku większe wrażenie tym, co zamierza powiedzieć. – …Jeżeli tam nie pójdziemy, to nasza śmierć jest tylko kwestią czasu.

Max kiwnął powoli głową, trawiąc to, co przed chwilą usłyszał. Niezbyt mu się to podobało, ale patrząc z odpowiedniej perspektywy, wolał iść za rękę z doświadczonym komandosem, niż próbować radzić sobie samemu. Zwłaszcza że błąd mógł kosztować go życie.

Pola Mokotowskie, godzina 03:28.

Kaja siedziała na taborecie i patrzyła na mamę krzątającą się po oświetlonej słońcem kuchni. Czekała, aż ta poda jej na kolację pyszne, gorące pieczywo posmarowane świeżym twarogiem oraz szklankę ciepłego mleka, takiego prosto od krowy, jej ulubionego. Za oknem leniwie zachodziło słońce, kąpiąc wszystko w przepięknym czerwono-pomarańczowym blasku. Kaja ze zdziwieniem, ale i ze spokojem wpatrywała się w stojącą tyłem sylwetkę matki, która nucąc pod nosem cichą melodię, miarowo poruszała ramionami. „Przecież moja matka umarła przy porodzie” – pomyślała dziewczyna. „Nie mam prawa wiedzieć, jak wyglądała. Nie licząc zdjęć, oczywiście”. Jednak w głębi duszy wiedziała, że to ona.

Do pomieszczenia zaczął wczołgiwać się pies. Tylna łapa i ogon zwierzęcia były oderwane, a reszta sierści postrzępiona, jakby kundla przejechała kosiarka. Czołgając się, pies pozostawiał na swojej drodze smugę krwi, wypadające kołtuny i fragmenty własnego ciała. Powinien był leżeć i zdychać w męczarniach, jednak nie dość, że był w stanie się poruszać, to jeszcze jego obdrapany pysk wyrażał spokój, jakby pies niczego nie czuł.

Podczołgał się do kobiety, która spokojnie schyliła się i tasakiem odrąbała drugą łapę zwierzęcia. Pies przy tym wpatrywał się niemo w dziewczynę, która poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Chciała się podnieść i uciec, ale jak się okazało – nie mogła się ruszyć.

Matka położyła odrąbaną łapę na desce do krojenia. Następnie zaczęła miarowo unosić ramię, szatkując mięso na drobniejsze kawałki. Nie przestawała przy tym nucić. Każde uderzenie tasaka o deskę przyprawiało Kaję o dreszcz. Nagle niebo zaszło gęstymi, czarnymi chmurami, spowijając pomieszczenie w mroku i dodając całej scenerii jeszcze nieco grozy. Do akompaniamentu uderzeń tasaka doszły pioruny, których błyski co rusz oświetlały całą kuchnię upiornym blaskiem.

Nagle kobieta odwróciła się, a Kaja poczuła, jak jej ciało kurczy się z przerażenia. To wcale nie była jej matka. A nawet jeżeli, to nie sposób było jej rozpoznać. Po drugiej stronie stołu stała kobieta-zombie, trzymająca w ręku talerz z… kolacją. Wielkie kawałki mięsa były wymieszane z sierścią i połamanymi kawałkami psich kości, a wszystko to było skąpane we krwi zwierzęcia. Tak, jak kobieta trzymająca przerażające danie. Z jej policzka zwisał kawał oderwanej skóry, oba oczodoły okazały się być puste. Pseudo-matka podeszła chwiejnym krokiem do dziewczyny i położyła przed nią talerz.

– Smacznego, kochanie – powiedziała głosem dobiegającym jakby z głębi ziemi. Gdy wypowiadała te słowa, jej twarz prawie się rozpadła. Dopiero teraz Kaja poczuła ohydny fetor gnijącego mięsa. Smród tak upiorny, że prawie zwymiotowała.

– Czemu nie jesz? – zapytała ponownie, splatając ręce na wysokości piersi. Kaja nie odpowiedziała, tylko przypatrywała się całej scenie, balansując na krawędzi obłędu. Jeden krok w przód i będzie po wszystkim. W rozbłysku pioruna dostrzegła psa czołgającego się w jej stronę. Wpatrywał się w nią przekrwionymi ślepiami, jednocześnie obnażając wściekle kły.

– Jedz – powiedziała kobieta, biorąc kawałek przerażającego gulaszu w rękę. Podniosła go i skierowała w stronę ust Kai. Ta odsunęła twarz z obrzydzeniem. Miała wrażenie, że serce zaraz jej eksploduje. Pies był coraz bliżej.

– Nie! – krzyknęła dziewczyna. – Odejdź, zostaw mnie!

Matka odsunęła się na chwilę, jakby zaskoczona reakcją dziewczyny. Nagle błyskawicznie pochyliła się tak blisko, że ich twarze dzieliło mniej niż dziesięć centymetrów.

– Żryj! – krzyknął zombie.

Pies podczołgał się i zaczął gryźć dziewczynę w nogę.

Kaja zerwała się z łóżka. Usiadła na pryczy, kurczowo przyciskając koc do piersi, z której o mało nie wyskoczyło jej serce.

– To tylko sen… – wymamrotała ni to do siebie, ni do pustego namiotu.

Wypuściła ze świstem powietrze i położyła dłoń na mokrym od potu czole. Jednak to nie do końca był sen. Zombie, czy jak ich tam nazywać, faktycznie parę godzin wcześniej prawie ją dopadli. Namiot co prawda nie był wakacyjną chatką, ale na szczęście jest w bezpiecznej, wojskowej…

Usłyszała strzał, brutalnie przerywający jej myśli. Samotny, zakłócający nocną ciszę, jak motorówka mącąca spokojne wody śpiącego jeziora. Inwazyjny. Niepasujący kompletnie do niczego, zwiastun złej nowiny. Jak uderzenie tasaka ćwiartującego psie mięso.

Po chwili następny i kolejny. Po paru sekundach rozległy się krzyki, a karabiny zaczęły miarowo terkotać. Kaja nie była w stanie policzyć, ile luf strzela, ale na pewno było ich kilkanaście. Krzyki narastały, podczas gdy dziewczyna siedziała na łóżku jak sparaliżowana i czekała na dalszy rozwój wydarzeń.

„Rusz się!” – krzyknął głos w jej głowie. Zerwała się na równe nogi. Są atakowani – to jasne. Instynkt kazał jej szukać bezpiecznego schronienia, nie zważając na to, że znajduje się w prawdopodobnie najlepiej strzeżonym miejscu w promieniu paru kilometrów. Jednak pamiętała lekcję z centrum miasta i to, w jaki sposób żołnierze zostali rozgromieni przez przeważającego liczebnie przeciwnika.

Nagle do namiotu wpadł znajomy człowiek w garniturze. W pierwszej chwili zatrzymał się zaskoczony, widząc obudzoną Kaję. Patrzył na nią zdezorientowany, chociaż sprawiał wrażenie człowieka, którego niełatwo wyprowadzić z równowagi.

52
{"b":"643245","o":1}