Po zebraniu toreb oraz broni od osób zastrzelonych przez Kubę, okazało się, że dysponują całkiem sporym arsenałem. W sumie cztery strzelby, sześć pistoletów maszynowych i cztery zwykłe. Brakowało tylko granatów i wsparcia lotniczego, by można było ruszyć na wojnę.
Cała trójka patrzyła na broń niczym na znaleziony właśnie skarb.
– Okej, słuchajcie – zaczął Kuba, biorąc głęboki oddech. – Dobre w naszej sytuacji jest to, że mamy dużo spluw i amunicji. Poza tym trochę wypoczęliśmy. Jest… wpół do piątej, więc nie mamy po naszej stronie osłony nocy. A musimy stąd wiać.
– Dlaczego? – zapytała Natalia, spoglądając na męża.
– Bo przyjdzie tu więcej ludzi, którzy będą chcieli odbić broń – powiedział przytomnie Tomek.
Kuba uniósł brwi z zaskoczenia, ale i uśmiechnął się do chłopaka, który powiedział dokładnie to, o co mu chodziło.
– Tak. Tomek ma rację. Przyjdą następni, a nie wiemy, czy tym razem uda nam się tak łatwo ich załatwić – powiedział policjant.
– Ale może być też tak, że zabiłeś wszystkich i nie ma już nikogo, kto miałby przyjść po broń – powiedziała Natalia. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
Kuba jednak był przygotowany i na to, więc błyskawicznie odpowiedział:
– Jasne, ale mogą być inne grupy. Pomyśl, ci ludzie, którzy przeżyli pierwsze parę godzin, pójdą po rozum do głowy i pierwsze, co zrobią, to albo zabarykadują się gdzieś i będą czekać na pomoc, albo wyjdą na miasto w poszukiwaniu broni. Więc nawet jeżeli pozbyliśmy się wszystkich rabusiów z jednej grupy, to wkrótce przyjdą następni.
Natalia nie odpowiedziała, tylko patrzyła smutnym wzrokiem. Kuba doskonale ją rozumiał. Chciał pocieszyć i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, jednak nie mogło mu to przejść przez gardło.
Nagle dziewczyna uniosła głowę i patrząc prosto w oczy męża, bojowo zapytała:
– Dobra. To gdzie chcesz jechać?
Ten wytrzymał spojrzenie, chociaż wielkie, niebieskie oczy Natalii zdawały się świdrować go na wylot.
– Jeżeli w mieście jest taki rozpierdol, to… opuśćmy je – odpowiedział spokojnie, jakby podejmował decyzję co do miejsca, w którym zjedzą niedzielny obiad. – Wyjedźmy z Warszawy.
Mokotów, godzina 04:56.
Jacek siedział w ciemnym pomieszczeniu z kilkoma śpiącymi facetami i pozwalał, by trawił go największy kac w historii ludzkości. Jego znajomi drzemali w najlepsze, podczas gdy po podłodze walały się puste butelki po whiskey i innych trunkach. Dla każdego znalazło się coś, co lubił. Smród trawionej wódki unosił się w powietrzu, czyniąc duszne pomieszczenie jeszcze mniej zdatnym do życia. Nie pamiętał, o której godzinie usnął, wiedział tylko, że nowi koledzy polewali mu, a on – żeby łatwiej zdzierżyć ich żałosne towarzystwo – systematycznie pozwalał się upijać. I jak widać – wyszło mu to dość dobrze.
Przetarł brudną ręką zmęczoną twarz i usiadł na posadce. Przesunął wzrokiem po śpiących mężczyznach, przyglądając się rytmicznie unoszącym się i opadającym klatkom piersiowym. Zastanowił się, czy zombie też oddychają? Chyba powinni, ale jaki to ma sens? Jeżeli nie oddychają, to może można trzymać takiego w zamknięciu, przez nie wiadomo ile czasu. Na tę myśl uśmiechnął się ponuro sam do siebie. To stwarza nowe perspektywy. Wyobraził sobie zombie zamkniętych w szczelnym pomieszczeniu albo pod wodą, albo z siatką zawiązaną na głowie. Jednak stwierdził, że w każdej wersji wyglądaliby równie durnie, więc szybko zrezygnował z dalszych fantazji. Obiecał sobie jednak, że kiedyś wróci do tego tematu.
Wstał i ruszył przed siebie. Lawirował pomiędzy leżącymi mężczyznami, aż do momentu, gdy zrobił wielki krok, żeby znaleźć się na korytarzu. Poszedł w stronę okna, z którego półtorej godziny wcześniej obserwowali zaciętą bitwę między zombie a żołnierzami broniącymi obozu. Z bezpiecznej odległości, pijani i weseli, komentowali wydarzenia, nie bacząc na to, że kilkaset metrów dalej ludzie walczą o życie. Walczą i przegrywają. Jacek od samego początku wiedział, że tak to się skończy. Nie trzeba było być absolwentem Wyższej Szkoły Wojsk Lądowych, żeby wiedzieć, że z tak przeważającym liczebnie przeciwnikiem nie walczy się w otwartym polu. Problem oficerów jednak był taki, że nie docenili wroga i najzwyczajniej w świecie nie spodziewali się ataku. „Biedactwa. Szkoda, że nigdy nie będą mieli okazji naprawić swojego błędu” – pomyślał. Wziął lornetkę leżącą na parapecie i zlustrował pozostałości po obozie.
Większość namiotów spłonęła, a te, które uniknęły płomieni, leżały zawalone na ziemi. Trzy stały nieruszone, podczas gdy poranny wiatr smagał ich niedomknięte wejścia. Wszędzie widać było ślady krwi oraz fragmenty rozerwanych ciał. Całych zachowało się względnie niewiele. Większość została pożarta, a te wyłącznie nadgryzione po jakimś czasie po prostu wstały i ruszyły na żer. Wszędzie natomiast leżało pełno broni. Jacek nawet z tej odległości widział połyskujące w ostrym, porannym słońcu karabiny maszynowe. Gdyby ktoś teraz patrzył na brudnego, obszarpanego mężczyznę, zobaczyłby w jego oczach chwilowy błysk radości oraz chytry uśmieszek, malujący się w kącikach ust. Stara, dobra noga od stołu dobrze mu służy, ale na dłuższą metę przyda mu się broń palna. Poza tym, tak łatwiej będzie się pozbyć górskich olbrzymów, głośno chrapiących na drugim końcu korytarza. Bo już podjął decyzję, że woli umierać w samotności. Nie potrzebuje do tego towarzystwa. Niby mógłby po prostu odejść, chociażby teraz, i zostawić ich samych. Jednak jakaś mroczna część jego podświadomości, ta obecnie przeważająca, uparcie chciała zobaczyć, jak mężczyźni zakończą swój żywot. I coś mówiło Jackowi, że będzie mu to dane.
Trzeba ich obudzić i udać się do splądrowanej bazy, zanim ktoś inny wpadnie na ten sam pomysł. Co prawda nie wierzył zbytnio w to, że ktoś byłby na tyle głupi, żeby wychodzić z bezpiecznej kryjówki, ale skoro on to robi, może inni też na to wpadną? Szczerze w to wątpił. Ale trzeba działać, ot tak, na wszelki wypadek. Zawrócił do pokoju i pogardliwie kopnął leżącego najbliżej mężczyznę. Cielsko nie zareagowało w żaden sposób, toteż Jacek poprawił kopnięcie. Dalej nic. Za trzecim razem wziął potężny zamach i uderzył z całej siły. Pijany wór uniósł się odrobinę, po czym wydęte od alkoholu usta rozchyliły się, wypuszczając na świat jedno, ledwo słyszalne słowo:
– Spierdalaj.
A następnie dalej zapadł w drzemkę, nie zaszczycając Jacka nawet jednym spojrzeniem. Mężczyzna głośno wypuścił powietrze. Obudzenie tej trzody zajmie mu sporo czasu, ale potrzebował ich tam, gdzie zamierzał się udać.
Mokotów, godzina 05:02.
Paweł cały czas wpatrywał się w okno. Od ostatniej wymiany paru zdań, która miała miejsce trochę ponad godzinę temu, nie rozmawiał z chłopakiem. Max usnął na chwilę, ale dręczyły go koszmary, więc nie spał zbyt długo. Paweł natomiast, nieruchomy i niewzruszony niczym posąg z Wysp Wielkanocnej, wpatrywał się w okno… Jego bystry umysł działał na jałowym biegu, regenerując się i gromadząc energię, której, czego był pewien, będzie potrzebował. Błądził myślami po Warszawie, zastanawiając się, gdzie może być teraz jego córka. To, że przeżyła, było pewne – innej opcji nie przewidywał. To nie tak, że był niepoprawnym optymistą – po prostu znał swoje dziecko, wiedział, jak je wychował i czego może się po nim spodziewać. Kaja była sprytna, bystra i spostrzegawcza. Oraz cholernie uparta, zupełnie jak jej matka. Na wspomnienie żony serce Pawła zabiło mocniej, jednak równie szybko pojawiło się zupełnie nowe uczucie, które w tej wersji wspomnień jeszcze nigdy nie gościło – uczucie wdzięczności, że jego żona już nie żyje. Że nie żyje i co się z tym wiąże – nie musi oglądać ani doświadczać koszmaru, który rozgrywa się wszędzie dookoła.
Pora ruszać na miejsce bitwy. Wstał, podszedł do drzemiącego chłopaka i potrząsnął delikatnie jego ramię.