Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Nastała niezręczna cisza.

– Chyba rozumiem – westchnął Max. – Chcesz przez to wszystko powiedzieć, że odcięli metro, żeby ratować resztę miasta? Że szaleje tu jakaś zaraza i postanowili nas poświęcić?

– Najwyraźniej. A przynajmniej wszystko na to wskazuje – Paweł pokiwał głową.

– Super…

– Spokojnie. Jeżeli udało się moim kolegom, nam też się uda – powiedział, niezbyt wierząc w to, co mówił. Miał jednak nadzieję, że te słowa podniosą morale chłopaka.

– No proszę cię! – żachnął się Max. – Nie jestem idiotą. Przecież to byli żołnierze! Komandosi! GROM! A ja? Jestem zwykłym uczniem. W czym ja ci pomogę? Jeżeli to miał być żart, to wyjątkowo słaby, sorry.

Paweł patrzył na niego w milczeniu. Chłopak był świadomy własnej siły. To dobrze, zdecydowanie lepiej, niż gdyby był kretynem pozbawionym wyobraźni, za to z wybujałym ego. Nie skomentował jego uwag, zaczął natomiast rozglądać się po pomieszczeniu. Wstał, podszedł do zamkniętej szafki i zaczął szarpać za drzwiczki. Miał nadzieję, że stary i pewnie zardzewiały zamek ustąpi.

Nic z tego. Mężczyzna odwrócił się i ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle w jego szarych oczach pojawił się błysk świadczący o tym, że dostrzegł to, czego szukał.

Po paru sekundach za pomocą młotka pokazał szafce, kto jest górą. Otworzył drzwiczki i wsadził krótko ostrzyżoną głowę do środka, wyjątkowo dumny z siebie.

Ze środka dobiegały dźwięki świadczące o niezbyt delikatnym penetrowaniu zawartości. Kilkanaście sekund później Paweł wystawił głowę zza drzwiczek, trzymając w jednym ręku jakieś zwinięte papiery, a w drugim dwie duże, żółte latarki budowlane.

– Co tam znalazłeś? – zapytał Max, wskazując gestem zwinięte papierzyska.

– Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o warszawskim metrze, a o co boisz się zapytać – odparł triumfalnie komandos, szczerząc bezczelnie zęby.

Bielany, godzina 16:47.

Tomek od paru godzin siedział przed telewizorem. Czuł się bardzo zmęczony. Tak zmęczony, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Wydarzenia ostatnich kilku godzin oraz informacje, które w tym czasie zdołał przetworzyć, postarzyły go zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dosłownie przygniotły go swoim ciężarem i treścią. Ze stuprocentową pewnością uświadomił sobie, że nie jest wariatem i to wszystko, co widzi dookoła, dzieje się naprawdę. Ludziom odbiło i zgotowali sobie małą, lokalną epidemię. Ot tak, dla złamania rutyny szarego, nudnego życia.

Im dłużej siedział przed ekranem telewizora, tym częściej pojawiały się na nim coraz to gorsze wiadomości. Wszystko działo się bardzo szybko. Przesłanki o tajemniczej zarazie przenoszonej najprawdopodobniej drogą kropelkową, docierały z kolejnych dzielnic – Bielan, Ursynowa, Targówka, a nawet z Wilanowa. Wszędzie tłem do informacji były zdjęcia atakujących się ludzi.

Chłopak wstał i podszedł do drzwi. Przytknął do nich ucho, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Trochę go to uspokoiło, chociaż i tak miał wrażenie, że na korytarzu czai się masa potworów czyhających na jego życie. Doszedł do wniosku, że należy zacząć działać.

Gdzieś z oddali doleciało do niego zawodzenie syreny, ale nie potrafił rozpoznać, czy to wyła policja, straż pożarna czy karetka. Podreptał do kuchni i wyjrzał na ulicę. Była jeszcze bardziej wyludniona niż ostatnio – naliczył mniej niż tuzin poruszających się obiektów. Istniała nikła szansa, że przed zmrokiem będzie ich jeszcze mniej.

– I co niby miałoby mi to dać? – zapytał na głos sam siebie. Czasem dobrze jest się usłyszeć, ot, choćby dla dodania sobie otuchy. Lub żeby po prostu nie zwariować.

I wtedy jego wzrok zatrzymał się na radiowozie. Wciąż otwarte drzwi od strony kierowcy zapraszały do środka, obiecując skarby, jakich Tomek nie znajdzie w dusznym, zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu. „Przecież tam musi być broń” – aż westchnął z radości.

Na okrągłej twarzy chłopaka zagościł chytry uśmiech, a w zielonych oczach zawadiacko zamigotały iskierki. „Tak, to jest to” – pomyślał. „Zdobędę broń i będę mógł się… bronić”. Iskierki przygasły, ustępując miejsca szarej mgle spowijającej oczy chłopaka. Tomek intensywnie myślał, analizując wszelkie możliwe scenariusze. Jeżeli wyjdzie teraz z domu i skieruje się w stronę radiowozu, ma szansę dostać się do niego bez przechodzenia blisko zombie. Bo chyba najwyższy czas je tak nazwać. Zjadają ludzi, szwendają się po okolicy niczym zmasakrowani całonocnym melanżem licealiści, poszukujący jakiegokolwiek płynu, i prawdopodobnie tak samo, jeśli nie bardziej, śmierdzą.

„Dobra, uda mi się dotrzeć do środka, ale czy to wystarczy?” – zaczął myśleć nieco bardziej racjonalnie. „Jeżeli broń jest jakoś przymocowana i zabezpieczona, a zapewne jest, to będę potrzebował trochę czasu, żeby ją wyciągnąć”.

Z drugiej strony zawsze mógł zamknąć się w środku auta, a gdy już zdobędzie karabiny – czy co tam znajdzie – utorować sobie dzięki nim drogę na zewnątrz. Nie mógł jednak wiedzieć, ile kreatur się zleci i czy najzwyczajniej na świecie starczy mu amunicji.

Poza tym nie mógł być pewien, czy w ogóle jest tam broń. To znaczy, broń palna. Pałki i paralizatory raczej się nie przydadzą. Nie chciał ryzykować tak niebezpiecznej wyprawy bez chociaż minimum pewności, że się opłaci.

First things first – powiedział do siebie.

W myślach starał się odtworzyć wydarzenia ostatnich paru godzin. Gdy przyjechał radiowóz – zombie okrążyli i zaatakowali policjantów. Ci się oczywiście bronili, ale czy Tomek na pewno słyszał strzały? Po tej całej masie wiadomości, które obejrzał w telewizji, tych wszystkich ujęciach z różnych części stolicy, przypominających bardziej korespondencję z działań wojennych niż relację z miasta, po którym codziennie się przechadzał – już nie był pewien, czego doświadczył osobiście, a co jego umysł przyswoił sobie z ekranu.

Zaryzykował otwarcie okna. W jego nozdrza uderzył zapach świeżego, letniego powietrza. Powietrza napełniającego człowieka nadzieją, optymizmem i chęcią do życia. Lepiej pachnie chyba tylko powietrze zaraz po letnim deszczu. Owszem, to co innego niż powietrze w lesie czy na wsi, ale i tak zawsze miła odmiana od smogu, którym oddycha się na co dzień.

Szybko wyjrzał zza parapetu, sprawdzając, czy żadna poczwara nie wdrapuje się na górę z zamiarem odebrania mu życia, po czym błyskawicznie schował głowę. Mieszkał na drugim piętrze, ale i tak nie był do końca pewien, czy wysokość jest wystarczająca. Na szczęście było pusto, nikt nawet nie kręcił się pod oknem. Odetchnął z ulgą. Oparł ręce na ciepłym kawałku blachy i skupił wzrok. Do wnętrza radiowozu raczej nie zajrzy, bo rentgena w oczach nie ma, ale starał się dostrzec możliwie wiele szczegółów. Parę trupów leżało w całkowitym bezruchu, wliczając w to rozszarpanych policjantów. Jednak mimo dobrego wzroku i niezłej przejrzystości powietrza, Tomek nie był w stanie dowiedzieć się tego, czego chciał. Odległość była zbyt duża. Odwrócił się od parapetu i zamyślił.

Lornetka!

Wybiegł z kuchni jak oparzony. Po paru minutach wariackiego buszowania we wszystkich możliwych skrytkach znalazł to, czego szukał. Wrócił do kuchni, dumnie dzierżąc w ręku połyskującą zdobycz.

Teraz mógł się dokładniej przyjrzeć okolicy. W tak dużym przybliżeniu trupy wyglądały paskudnie. Ślady po ugryzieniach były wszędzie, nie wyłączając twarzy. Wokół ofiar walały się wnętrzności i fragmenty skóry, tworząc groteskowy street art. Po paru sekundach Tomek oderwał lornetkę od oczu i przyłożył pięść do ust. Czuł, że zaraz zwymiotuje.

– O kurwa… – wyszeptał.

Pomysł wyjścia z domu i przejścia między ciałami – tymi leżącymi i tymi jeszcze chodzącymi – już nie wydawał mu się tak atrakcyjny.

Na razie ma co jeść. Jest też dach nad głową, prąd i wszelkie inne zdobycze cywilizacji, tak bardzo umilające bezczynne ślęczenie godzinami w domu. Da sobie radę. Może za kilka godzin nadjedzie reszta policji, może do gry włączy się wojsko… Według informacji już się włączyło, tylko jakoś go tu nie widać. Ale to pewnie tylko kwestia czasu.

25
{"b":"643245","o":1}