Nigdy wcześniej Kaja tak bardzo nie pragnęła, żeby jej ojciec był przy niej. Doświadczony żołnierz na pewno wiedziałby, co robić i jak się zachować w takiej sytuacji. Starała się myśleć tak jak on, albo przynajmniej próbować myśleć tak jak on. Szukała luk w szeregach przeciwników, miejsc, którymi mogliby się przecisnąć lub w których mogliby się schować. Błyskawicznie lustrowała otoczenie, gdy nagle poczuła szarpnięcie za rękę. Odwróciła się i zobaczyła chłopca, który wpatrywał się w nią zaszklonymi i pełnymi przerażenia oczami.
Nic nie mówił, po prostu patrzył.
Kaja uświadomiła sobie dopiero teraz, że jego rodzic został tam na dole. Może kobieta, która na nim leżała, to jego matka? Może ojcem był mężczyzna, któremu Kaja złamała nos? Chłopak musiał teraz przeżywać prawdziwy koszmar. Ile mógł mieć lat? Siedem, osiem… a może raptem sześć? Kaja nie znała się na dzieciach, nie miała rodzeństwa ani żadnego berbecia w rodzinie. Tak czy inaczej wiedziała, że bez niej chłopiec zginie.
Usłyszała dochodzące zza pleców jęki. Trupy z patelni gramoliły się na schody, odcinając im drogę ucieczki. Kaja zwróciła uwagę, jak ciężko idzie im koordynowanie ruchów. Pokonanie jednego schodka wiązało się z kilkoma próbami uniesienia nogi. I to był element układanki, który umożliwił dziewczynie znalezienie odpowiedniej kryjówki.
– Chodź mały, idziemy na kiosk – powiedziała do chłopca, po czym pociągnęła go za rękę w stronę nieodległego budyneczku.
Po kilkunastu sekundach Kaja już podsadzała chłopca. Okazał się być cięższy, niż myślała, jednak na szczęście pomagał jej, podciągając się własnymi małymi rączkami. Następnie wsadziła nogę w kratę, złapała się górnego rantu i błyskawicznie znalazła obok niego.
– Czemu nie weszliśmy do środka? – cicho zapytał chłopiec, moszcząc się na niedużym daszku.
Kaja patrzyła na niego, zastanawiając się nad tak oczywistą rzeczą. W środku kiosku byłoby bezpieczniej, mogłaby opuścić kraty na zewnątrz i zaryglować drzwi. Poza tym, znaleźliby też coś do jedzenia, gdyby musieli spędzić w ukryciu więcej czasu. Wolała jednak o tym teraz nie myśleć.
– Bo… – zaczęła niepewnie – bo stąd nas będzie lepiej widać. I nie dosięgną nas tu one – powiedziała, wymownie patrząc na trupy gromadzące się wokół kiosku. Część z nich wyciągała już ręce ku górze, żeby dosięgnąć kolejnych ofiar.
– Aha… – odpowiedział nie do końca przekonany dzieciak.
Kaja czuła, że mały chce coś jeszcze powiedzieć, jednak nie zmuszała go do tego.
Wstała i zaczęła krążyć wzdłuż krawędzi kiosku, co w praktyce oznaczało wykonanie dosłownie sześciu kroków. Chciała mieć stuprocentową pewność, że tym kreaturom nie uda się dostać na górę. Spojrzała na chłopca, który w milczeniu wpatrywał się w gromadzący się tłum. Dopiero teraz dostrzegła, że lewą ręką trzyma się mocno za prawą.
– Jesteś ranny? – zapytała, podchodząc do niego i kucając.
– Tamten pan mnie ugryzł – odpowiedział malec, patrząc na Kaję.
Pokazał jej rękę z przegryzioną skórą. Rana wyglądała tak, jakby zadał ją pies. Dziewczyna zdziwiła się, że chłopiec nie płacze ani nie histeryzuje. „Pewnie po prostu jest jeszcze w szoku” – pomyślała.
– Cholera, nie mam czym cię opatrzyć – powiedziała cicho pod nosem.
Po chwili zdjęła plecak, wyciągnęła z niego koszulkę przeznaczoną na tenisa i zawiązała ją wokół krwawiącego przedramienia dziecka.
– To trochę pomoże – powiedziała pocieszającym tonem. Dzieciak chyba nie uwierzył, bo zaserwował jej spojrzenie w stylu: „Mam już dziewięć lat i wiem, że to i tak nic nie da”.
Rozejrzała się. Nie dostrzegła policji, nie było też karetek ani wojska. Dziwne, zawsze myślała, że w takich sytuacjach służby państwowe pojawiają się błyskawicznie. Jeżeli jeszcze nikt się nie zjawił, oznaczało to jedno z dwojga – albo nikt ich jeszcze nie powiadomił, co było raczej nieprawdopodobne, albo… nie tylko tutaj dzieją się takie rzeczy i aktualnie wszyscy ratują ludzi gdzieś indziej. Pomimo intuicji, która podpowiadała jej to drugie rozwiązanie, Kaja kurczowo trzymała się pierwszej opcji.
Wyciągnęła komórkę i wybrała numer 112. Usłyszała sygnał, ale nikt nie podniósł słuchawki. Spróbowała pod 997. To samo. Na 998 też nikt się nie zgłaszał. Niedobrze, pomyślała. Wybrała numer swojego ojca.
Brak zasięgu.
– Kurwa – zaklęła, zupełnie zapominając o towarzyszącym jej chłopczyku.
Malec spojrzał na nią z lekko zniesmaczoną miną i zapytał:
– To zombie, prawda?
Kaja nie bardzo wiedziała, co powinna mu odpowiedzieć.
– Nie wiem – wykrztusiła w końcu. – Dlaczego myślisz, że to zombie?
– Bo widziałem kiedyś taki film i tam ludzie też chodzili i zjadali innych – odparł ze znawstwem. – Tak samo jak tutaj – wykonał gest ręką, wskazując na przestrzeń dookoła kiosku
Kaja patrzyła na niego dłuższą chwilę w milczeniu.
– Umrzemy? – zapytał znowu malec. Tym razem w jego głosie dało się wyczuć trwogę.
– Nie, nie umrzemy – odpowiedziała błyskawicznie dziewczyna, patrząc przy tym na owinięte ramię dzieciaka. Też oglądała filmy o zombie. Tam ugryzienie było równoznaczne z infekcją. – Niedługo po nas przyjadą i nas stąd zabiorą – dodała, chociaż nie do końca w to wierzyła.
Chłopiec przytulił się do niej, a Kaja poczuła, że zaraz się rozpłacze.
Metro, godzina 14:05.
Paweł położył dłoń na ustach chłopaka.
– Ciii… – wyszeptał mu do ucha.
Max w milczeniu skinął głową. Pomimo egipskich ciemności, jakie panowały w tunelu, Paweł dostrzegł jego gest. Wcześniej udało im się dotrzeć do kolejnej stacji metra. Niestety ona również była zamknięta na cztery spusty. Na dodatek w pewnym momencie światło zamigotało kilkukrotnie, po czym zgasło, a wszystko zalał mrok. Po ponad godzinie spędzonej pod ziemią ich wzrok przyzwyczaił się do ciemności, więc było im odrobinę łatwiej się poruszać. A przy okazji odpowiednio wcześnie zauważać jakikolwiek ruch. Gdy czterdzieści minut wcześniej Paweł włączył latarkę, o mało nie skończyło się to ich śmiercią – zwabiony światłem zombie rzucił się na nich niczym ćma ku latarni. Stoczyli krótką, zażartą, ale zwycięską walkę. Niestety, nie napawali się długo wiktorią, bo w ślad za pierwszą ruszyło w ich stronę kilkadziesiąt kolejnych osób, najprawdopodobniej zwabionych hałasem, który błyskawicznie rozchodził się po tunelu. Wtedy właśnie Paweł podjął decyzję, żeby wyłączyć latarkę i maksymalnie wykorzystać środowisko, w którym się znaleźli. W tym przypadku mieli skorzystać z wszechobecnej ciemności niczym z peleryny, czyniącej niewidzialnym tego, kto ją nosi. Tej sztuki żołnierza nauczyło wojsko i odbyte misje, podczas których niejednokrotnie musiał walczyć o życie.
Teraz w milczeniu wpatrywał się przed siebie. Wyciszył oddech i maksymalnie wyostrzył wszystkie zmysły. Mógłby przysiąc, że usłyszał kogoś idącego w ich stronę. Stali od kilku minut i łapali oddech ukryci we wnęce technicznej usytuowanej bezpośrednio przy torach metra. Mężczyzna miał nadzieję, że znajdą w niej drzwi do jakiegoś korytarza, drabiny czy czegokolwiek innego prowadzącego na powierzchnię – niestety wnęka okazała się pusta, nie licząc jednej łopaty i opróżnionej butelki po wódce. Teraz modlił się w duchu, żeby nie szło ich zbyt wielu. Wtedy wnęka okaże się pułapką, z której cholernie ciężko będzie im się wydostać.
Kontur człowieka powoli wypełnił wejście. Max instynktownie się napiął, jednak nie był do końca pewien, czy na pewno ktoś przed nimi stoi, czy to tylko umysł płata mu figle. W tak stresujących sytuacjach nietrudno o omamy, ciężko natomiast utrzymać nerwy na wodzy. Chłopak miał tylko nadzieję, że nie zsika się z nerwów – co by powiedzieli koledzy, gdyby się dowiedzieli! „Twoi koledzy nie żyją” – usłyszał mroczny głos wewnątrz głowy i po raz pierwszy w życiu poczuł ostre uczucie strachu o kogoś innego, niemalże fizyczny ból w klatce piersiowej, przygniatający i utrudniający oddychanie. „A może to strach przed samotnością?” – zapytał sam siebie.