Chłopak coraz gwałtowniej się poruszał. Wydawał nieartykułowane dźwięki, majaczył. Kaja położyła rękę na jego czole, głaszcząc je i szepcząc mu do ucha słowa pociechy. Nagle jego ruchy nabrały gwałtowności. Wił się coraz mocniej, tańczył, wyginając się na wszystkie możliwe i niemożliwe strony jak rażony prądem i… krzyczał. Krzyczał, jakby coś rozdzierało go od środka. Kaja złapała go ręką w pasie, chcąc unieruchomić. Bała się, że malec odgryzie sobie język i się nim udławi, jak mieli to w zwyczaju choćby epileptycy. Wyraźnie gorączka przechylała szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Naraz chłopiec znieruchomiał i otworzył oczy, świdrując nieobecnym wzrokiem bezkresną przestrzeń nad głową.
Dziewczyna wpatrywała się w niego przerażona, pierwszy raz w życiu będąc świadkiem podobnego zachowania. Po sekundzie niepewności, która dla Kai wydawała się wiecznością, chłopiec zaczął szybciej oddychać. Klatka piersiowa miarowo unosiła się i opadała w coraz szybszym tempie, jakby ktoś niewidzialny go reanimował. „Anioły” – pomyślała dziewczyna. No bo któż inny, niewidzialny, przybyłby na pomoc małemu chłopcu, umierającemu w samym centrum miasta w piękne, lipcowe popołudnie?
Nieoczekiwanie chłopiec nabrał głęboko powietrza i wypuszczając je powoli, w jednostajnym wydechu, skonał. Kaja poczuła, jak małe ciałko wiotczeje w jej ramionach. Serce dziewczyny niemalże pękło, zabierając ją w ostatnią podróż razem z małym, nieznanym chłopcem. Spotkała go kilka godzin wcześniej, a czuła się z nim bardzo silnie związana. Obiecała mu, że wszystko zakończy się dobrze. Przypuszczała, że gdzieś w tym kłębiącym tłumie stoi jego matka, z żądzą mordu w oczach i z krwią na ustach. Nic jej to nie obchodziło. Od momentu, kiedy go uratowała, wzięła na siebie całkowitą odpowiedzialność za jego życie. A jednak zawiodła. Chciała krzyczeć, rzucić się w zemście na grasujące poniżej stada potworów.
Delikatnie ujęła małe ciało i ułożyła je na płasko. Zamknęła oczy chłopca i przykryła twarz małym ręcznikiem, który wyciągnęła z plecaka. Poczuła, jak po policzkach spływają jej słone, ciężkie łzy. „To niesprawiedliwe” – pomyślała. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać bezbronnym, Bogu ducha winnym istotom. Przecież ten dzieciak nie mógł nikomu zaleźć za skórę, nie w ciągu tak krótkiego życia!
Podczas gdy rozmyślała nad niesprawiedliwością tego świata, do kiosku zbliżył się znany jej człowiek. Osoba, będąca de facto powodem, dla którego Kaja w ogóle zjawiła się w centrum. Parę metrów od niej stał Adam. A właściwie coś, co go przypominało.
Wpatrywał się w nią tępym, wściekłym wzrokiem. Jego prawe ramię zakończone było sterczącym, krwawiącym kikutem. Brakowało mu też jednego ucha, a wygryziona w policzku dziura ukazywała szczękę. Biały T-shirt był podarty i poplamiony krwią, na lewej stopie brakowało buta, ale skarpetka dzielnie tkwiła na posterunku. Kaja patrzyła na ten strzęp człowieka i czuła, jak po raz kolejny w ciągu ostatnich paru minut pęka jej serce. „To niemożliwe” – pomyślała. „To wszystko jest ponad ludzkie siły. Powinnam dostać zawału i byłoby po sprawie. Za jakie grzechy muszę się męczyć i oglądać te wszystkie rzeczy?”. Wiedziała, że to nie jest ten sam człowiek, którego znała. Związek zaczynał fajnie się układać, jak to niektórzy mówią – zaczynał mieć ręce i nogi. Teraz nie dość, że jednej ręki brakowało, to i perspektywy na przyszłość wydawały się średnio obiecujące. Ech, umrze jako stara panna. Ale przynajmniej nie jako dziewica. Zawsze to jakieś pocieszenie.
Wpatrywała się w oczy swojego niedawnego chłopaka i zastanawiała się, jak wygląda sytuacja poza centrum. Jeżeli tu nie pojawiły się żadne służby porządkowe, nie licząc kilku dogasających obecnie radiowozów, to sytuacja musiała być naprawdę poważna. Pomyślała o swoim ojcu. Pan porucznik dobrze by wiedział, jak się teraz zachować. Pewnie został już poinformowany o tym całym cyrku. On, jego przełożeni, sztab kryzysowy, pani Halinka ze sklepu osiedlowego i wszyscy święci. Pewnie się o nią martwi. I słusznie, cholera. Niech się bardzo martwi i niech zorganizuje jakiś ratunek. Powinni namierzyć jej telefon, nieważne, że bezużyteczny gadżet nie ma zasięgu. Oni potrafią, nie takie zabawki mają. Tylko coś się chłopaki długo ogarniają. Kurczę, gdyby chociaż mogła się połączyć z internetem. Mogłaby wysłać SMS-a, e-maila albo wrzucić coś na Facebooka. O tak, Kaja Petelicka jest w miejscu: Centrum, na: Kiosk Kolporter, z: Zombie, bierze udział w wydarzeniu: Apokalipsa. Kilkudziesięciu czyhających na jej życie zombie z pewnością by kliknęło „Lubię to!”.
Niestety, nic z tego. Musi czekać.
„Cóż, nigdzie mi się nie spieszy” – pomyślała. „Mogę grzecznie czekać na ratunek. Jakbym miała jakieś inne wyjście”.
Nagle poczuła za sobą ruch. Wiedziała, że to na dachu kiosku. Odwróciła się gwałtownie i zerwała się na równe nogi, gotowa do odparcia ataku. Zacisnęła drobne dłonie w pięści, robiąc jednocześnie wykrok i unosząc ręce do gardy. Spod spodenek spływał jej pot, którego nie czuła, leżąc, a który nadawał jej szczupłym nogom blasku.
Dziecko, które parę minut wcześniej skonało w jej ramionach, teraz podnosiło się do pozycji siedzącej. Kaja patrzyła na tę scenę z fascynacją, jakby pierwszy raz widziała egzotyczne zwierzę czy pokaz sztucznych ogni. Delikatnie przekrzywiła głowę, jak zdziwiony pies nie do końca rozumiejący, co się do niego mówi. Bo ona też nie rozumiała tego, co się przed nią rozgrywało. Nie rozumiała i nie chciała rozumieć.
Z twarzy chłopca opadł ręcznik. Wpierw myślała, że wszystko z nim okej – że gorączka minęła, że wcale nie umarł. Miała nadzieję, że zdarzył się cud i malec ozdrowiał. Cud może i się zdarzył, ale nie do końca taki, jakiego oczekiwałaby dziewczyna. Zrozumiała to w momencie, gdy chłopiec otworzył oczy. Dwa małe, czarne punkciki wpatrywały się w nią, przeszywając na wylot i zaglądając prosto do jej duszy. Kaja wiedziała, że dzieciak stał się jednym z nich.
W tym momencie czas nagle jakby przyspieszył. Chłopiec wyciągnął ręce w stronę swojej przyszłej, acz, jak miał pokazać czas, niedoszłej ofiary, otwierając usta i sycząc dziwacznie, niczym wściekły kot prezentujący swoje uzębienie. Kaja wiedziona instynktem i na przekór wszelkiemu poczuciu moralności i współczucia, błyskawicznie kopnęła go w sam środek twarzy. Głowa mu co prawda nie odpadła, ale całe ciało poleciało ładny metr do tyłu i spadło wprost w gąszcz wyciągniętych w górę rąk.
Kaja ciężko oddychała, czując, jak w jej ciele szaleje adrenalina. Wiedziała, że zrobiła dobrze. Albo ona, albo ta mała gnida. Prosty rachunek. Co nie zmienia faktu, że została teraz zupełnie sama.
Metro, godzina 16:50.
Ile czasu tu już siedzimy? – zapytał Max zmęczonym głosem.
Paweł podniósł głowę znad kolan i odpowiedział:
– Będą ze trzy godziny.
Max milcząco kiwnął głową. Po raz setny rozejrzał się po klitce, w której aktualnie przyszło im gnić. Pomieszczenie techniczne, pełne wilgoci na ścianach i gratów nieznanego przeznaczenia. Z sufitu zwisała naga żarówka, spowijając wszystko mdłym, żółtym światłem. Pod ścianą stał regał wypełniony wszelkiej maści narzędziami i podzespołami. Obok niego usytuowany był stół oraz szafka pracownicza, zamykana na zamek. Na szczęście pomieszczenie również można było zamknąć. Odkąd tu wskoczyli, jakiś zombie stał i maniakalnie walił w drzwi, za wszelką cenę starając się wejść do środka. Chociaż zdaniem Pawła działania przeciwnika były niezbyt skuteczne, chłopak przygotował się na najgorsze. Wejdzie pierwszy potwór, wpuści pozostałe i będzie pozamiatane. Na szczęście przez ostatnie kilkadziesiąt minut nic podobnego się nie zdarzyło. Co wcale niekoniecznie poprawiało ich sytuację – owszem, byli teraz względnie bezpieczni, ale też uwięzieni w pułapce. Żaden z nich nie miał pojęcia, przy której stacji metra się aktualnie znajdują.
– Nie sądzisz, że powinni byli już zacząć nas szukać? – zapytał chłopak, szukając choćby promyka nadziei w tej beznadziejnej sytuacji.