Nagle poczuł złość. Złość na rodziców, że akurat teraz wyjechali, zostawiając go samego z siostrą, która aktualnie też gdzieś sobie poszła. Że też wszyscy musieli go opuścić w ten jeden feralny dzień. Akurat dzisiaj. Nie mogli jutro czy pojutrze. Nie, musieli dzisiaj.
Banda samolubnych dupków.
Do jego uszu doleciało ciche „bip”, wydobywające się z komputerowych głośników. Chłopak już zapomniał o włączonym urządzeniu, ale na szczęście ono o nim nie zapomniało. „Dobry komputer” – pomyślał czule.
Tomek usiadł przed monitorem, ale tylko jedną nogę wsunął pod biurko – drugą, na wszelki wypadek, zostawił wystawioną poza meblem, żeby w razie niebezpieczeństwa móc szybciej zareagować.
Połączył się z internetem. Sam nie był do końca przekonany, dlaczego to robi – czy chciał po prostu znaleźć informacje na temat tego, co się działo od kilkunastu godzin, czy też podświadomie szukał złudnego poczucia bezpieczeństwa i normalności, jakie dawał mrugający monitor i automatyka rytuału, któremu zapamiętale oddawał się od tak dawna.
Zaczął jak zwykle. Najpierw sprawdził pocztę, następnie portale społecznościowe i komunikatory. Na poczcie spam; w komunikatorach cisza i pustka. Nikogo aktywnego, wszystkich gdzieś wywiało. „No dobra, jest środek dnia, ale bez przesady” – pomyślał. „W sieci przecież zawsze ktoś jest”.
Widać, jednak nie zawsze. Powoli do Tomka docierało, że sytuacja może być poważniejsza, niż mu się do tej pory wydawało. Zaczął się zastanawiać, co się dzieje z jego siostrą. Czy jest bezpieczna? Miał nadzieję, że ta cała farsa z ludźmi zjadającymi się nawzajem nie sięga zbyt daleko… „Może to jakiś wirus czy coś?” – pomyślał. „Może choróbsko rozprzestrzeniło się na małym terenie, który wojsko błyskawicznie odizolowało i tyle. Wystarczy przeczekać. Siostra jest pewnie bezpieczna poza obszarem objętym kwarantanną” – przekonywał sam siebie. Widział takie rzeczy dziesiątki razy w filmach. Wszędzie kręcą się naukowcy, wojsko zakłada kombinezony ochrony przeciwchemicznej, odcina teren i pali zwłoki w starych szopach. Tych, którzy przeżyli, dokładnie się bada i podaje się im wynalezione w ostatniej chwili antidotum. „Dokładnie tak” – stwierdził po namyśle. Wstał i znowu podszedł do okna. Ruch był znikomy, ale trzeba przyznać, że parę osób się kręciło. Wszyscy wyglądali tak samo, zakrwawione ubrania i wzrok tęskniący za rozumem.
Podrapał się po krótko ostrzyżonej głowie. Może już zaczęli odcinać Bielany, pomyślał. Albo i nawet całą Warszawę, to by dopiero było.
– No dobra. Do roboty – powiedział sam do siebie.
Wrócił do komputera i zapytał „wujka Google”, co robić w przypadku wybuchu epidemii. Po kilkudziesięciu minutach i kilkunastu przejrzanych stronach stwierdził, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Nie skontaktuje się ze służbami ratowniczymi, co zdecydowanie było najczęściej rekomendowanym rozwiązaniem, bo nie miał telefonu komórkowego, a aparat stacjonarny, owszem, był, ale od czterech lat niepodłączony.
Niestety na maila pewnie szybko nie odpowiedzą. Wygląda na to, że został pozostawiony sam sobie. Znalazł kartkę, długopis i zaczął pisać, podsumowując to, co znalazł w sieci – do przeżycia w ekstremalnej sytuacji potrzebna będzie mu latarka, zapasowe baterie, zapas wody pitnej i jedzenia. Dodatkowo należy zabezpieczyć okna, ale wcześniej wywiesić w nich informację, że w mieszkaniu jest ktoś żywy i zdrowy.
Tomek poszedł do łazienki i napełnił wannę wodą. Potem spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Zobaczył dobrze odżywionego siedemnastolatka o bladej, wystraszonej twarzy. Wokół ciekawych świata zielonych oczu pojawiły się głębokie cienie, świadczące o stresie, którego doświadczył. Przejechał ręką po krótkich włosach, gładząc jednocześnie całą okrągłą twarz. Następnie sprawdził stan apteczki i przejrzał szafki kuchenne w poszukiwaniu jedzenia. Po kilkunastu minutach stwierdził, że może przeżyć około trzech dni, a oszczędzając, może nawet i więcej. Dumny z siebie zabrał się do uszczelniania okien watą i taśmą klejącą. Nagle zamarł, pozwalając taśmie owinąć się wokół palca.
– Jestem debilem – obwieścił życiową prawdę meblom w sypialni rodziców.
Ruszył do dużego pokoju i włączył telewizor, szukając jakiegoś kanału informacyjnego. Dopiero teraz pomyślał, że może trochę za bardzo się nakręcił, zbyt gwałtownie zareagował i ta cała szopka z przygotowaniami nie jest potrzebna. Za chwilę wróci Ewa i będzie musiał się ze wszystkiego tłumaczyć. Epidemia? Może po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie? Chociaż z drugiej strony, wydawało się to mało prawdopodobne. Najpierw wypadek w środku nocy, nie do końca martwy, ale też nie całkowicie żywy kanibal, pożerający w ramach zemsty przypadkowego dresiarza, potem ten sam gość na stacji metra, policja, strzały i chaos. Może ma zwidy? Może jest psychicznie chory i żadna z tych rzeczy nigdy nie miała miejsca? Nagle przestał przełączać dalej. Znalazł kanał informacyjny. „Cholera” – pomyślał. „Albo jestem zdrowy i to się dzieje naprawdę albo już do reszty mi odbiło”.
Chaotycznie zmontowany obraz pokazywał różne części miasta – centrum, Mokotów, Żoliborz, Pragę. Oko kamery zarejestrowało w różnych dzielnicach podobne zdarzenia – ludzie atakujący się wzajemnie, wszędzie krew i ogień. Problemy pojawiły się nawet w metrze, gdzie wykoleił się pociąg, raniąc i zabijając nikomu nieznaną liczbę osób. Nie ma dokładnych danych, ponieważ zarazę wykryto również pod ziemią i zdecydowano, że należy zamknąć oraz zabezpieczyć wszystkie stacje. Media donosiły, że funkcjonariusze policji zostali postawieni w stan najwyższej gotowości; to samo dotyczyło straży pożarnej i służb medycznych. Wszędzie brakowało ludzi, którzy mogliby zapanować nad rozprzestrzeniającym się zamętem. Oficjalny komunikat głosił, że w stronę stolicy zostały skierowane oddziały Armii Wojska Polskiego. Garnizon w Warszawie ogłosił alarm bojowy, a w miasto wyjechały bojowe transportery opancerzone, wyładowane uzbrojonymi żołnierzami. Prezydent nie zwlekał z decyzją po ataku, który nastąpił w samym Pałacu Prezydenckim. Głowie państwa na szczęście nic się nie stało, agenci BOR-u zareagowali błyskawicznie i zneutralizowali zagrożenie, jednak sam fakt, że do zdarzenia doszło, ujawnił powagę sytuacji i wskazał, jak wielką może mieć ona skalę. Eksperci nie są w stanie jednogłośnie określić ani sklasyfikować problemu. Wiadomo jedynie, że nieznany dotychczas wirus powoduje nadmierną agresję oraz obdarza swojego nosiciela ponadprzeciętną odpornością na ból. Pojawiły się też informacje dotyczące stwierdzonego kanibalizmu.
Tomek czytał pojawiające się komunikaty, podświadomie śledząc błyskawicznie zmieniający się obraz. „A więc to prawda” – pomyślał. „Epidemia, apokalipsa, nazywajcie to, jak chcecie. Mnie jest wszystko jedno. Jestem sam i mam przesrane, jak Żyd za Niemca”.
Nie był w stanie oderwać wzroku od telewizora.
Mokotów, godzina 14:23.
Jacek pędził między znajomymi boksami, kierując się w stronę źródła hałasu. A przynajmniej taką miał nadzieję. Starał się zdążyć na czas, choć w głębi duszy wiedział, że jest już za późno. Przeczuwał, że to, co zastanie, będzie powtórką ze sceny, którą miał nieprzyjemność oglądać przy wejściu do kuchni, i że już w niczym nie pomoże. Mimo wszystko biegł. Tak nakazywał mu instynkt i zanim zorientował się, co robi, był już w połowie drogi.
Wypadł na ostatnią prostą, prowadzącą do sal konferencyjnych, skąd – jak mu się wydawało – dobiegał hałas. Naraz nastała cisza, a on stanął jak wryty.
Biała koszula na piersi unosiła się i opadała w rytm jego przyspieszonego oddechu. Poczuł ostry zapach własnego potu, po czym obejrzał się, żeby się upewnić, czy nikt nie czai się za plecami, a to wszystko nie jest tylko zastawioną nań pułapką. Było pusto, więc zaczął iść dalej. Czuł się jak Neo uciekający przed Agentami. Z tym, że jego ruchy były jakieś trzydzieści razy wolniejsze. Starał się oddychać cicho, chociaż i tak miał wrażenie, że słychać go na drugim końcu wielkiej sali. Po chwili dotarł do ostatniego skrzyżowania i biorąc dwa głębokie wdechy, wyjrzał za róg.