Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

I równie szybko go straciła. Dobiegła do ulicy Emilii Plater i stanęła jak wryta. Na asfalcie stało kilkudziesięciu zombie. Błąkali się bez celu, obijając się od siebie i pojękując cicho. Nie zauważyli jej, a Kaja czuła, jak serce próbuje przecisnąć się przez jej przełyk. Zrobiła krok w tył. Naraz usłyszała krzyk. Odwróciła się i z jeszcze większą trwogą zauważyła, że maszeruje w jej stronę kilkanaście postaci. Wśród nich, a jakże, zeżarty Turek od kebabów. Kilkoro z prześladowców wyciągało ręce w jej stronę, jakby nie byli w stanie dokładnie ocenić odległości, w jakiej się od nich znajduje. Jedni ledwo powłóczyli nogami, inni szli pewnym i szybkim krokiem.

Młody chłopak, podążający na czele grupy, przeszedł w trucht, aby po chwili rzucić się biegiem, ile tylko miał sił w martwych nogach, w stronę Kai. Ta poczuła nagły zastrzyk adrenaliny, chociaż jeszcze kilka minut temu była przekonana, że nie zostało jej w organizmie nawet grama tego hormonu. Odwróciła się spanikowana i zaczęła pędzić przed siebie. Wprost na stado zombie, które zaalarmowane również zaczynało kierować się w jej stronę.

Biegnąc, rozglądała się jak szalona. Nigdzie nie było miejsca, w którym mogłaby się schować. Zejście do podziemi kusiło, ale widziała, jak maszkary wygramoliły się również stamtąd. Nie chciała sprawdzać, co jeszcze kryło się pod powierzchnią ziemi.

Umrze. W ten cholernie piękny, lipcowy wieczór padnie na beton i zostanie zagryziona na śmierć. Zjedzona. Była tego absolutnie pewna, ale i tak nie zamierzała się poddać bez walki. Przebiegła obok pierwszych kilku zombie, skutecznie unikając wyciągniętych rąk i kłapiących szczęk. „Nie jest źle” – pomyślała. „Jakby i ci biegali, byłabym bez najmniejszych szans”.

Ścieżka, którą sobie obrała między przeciwnikami, zaczynała się niebezpiecznie zwężać. Było ich zbyt wielu na zbyt małej przestrzeni. W końcu któryś ją złapie, muśnie, przytrzyma czy spowolni w jakikolwiek inny sposób. Nieważne, co zrobi, dystans między nią a biegnącymi z tyłu zombie zmniejszał się z każdym uderzeniem serca.

Naraz usłyszała grzmot, potem kolejny i zaraz po nim następne. Zombie zaczęli tańczyć, ale zupełnie nie przypominało to układu z piosenki Thriller Michaela Jacksona – ich ruchy były krótkie, ale bardzo gwałtowne i kompletnie nieskładne. Jeden zgiął się wpół, potem bardzo szybko wyprostował, a następnie jego głowa eksplodowała. Dziewczyna domyśliła się, że eksplodowała od pocisku. Kaja była zbyt wystraszona, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Gdy ciała wokół niej zaczęły podrygiwać, zatrzymała się. Wolała stać i modlić się, żeby nikt jej nie trafił, niż dać się zabić, przecinając tor lecącego pocisku. Odwróciła się w stronę Alei Jerozolimskich i ujrzała sunącego nimi powoli potężnego rosomaka – najnowszą zabawkę polskiego wojska, postrach afgańskich talibów, którzy ochrzcili go mianem „Diabła, który widzi w nocy”.

Na szczycie „Diabła” siedział żołnierz obsługujący karabin maszynowy UKM-2000, które to cudo potrafiło wypluwać z siebie pociski grubości męskiego małego palca z prędkością ponad dwustu pięćdziesięciu sztuk na minutę. To w rytm tego beatu tańczyli zombie. Wokół transportera opancerzonego szło siedmiu żołnierzy, rozsypawszy się wcześniej w zgrabną tyralierę. Prowadzili równy ostrzał, dzieląc ogień na dwie grupy – jedna eliminowała zombie zagrażających bezpośrednio Kai, druga postawiła zaporę ogniową i odcięła bandę nacierającą od strony zejścia do Dworca Śródmieście.

Nagle jedno z monstrów złapało Kaję za rękę. Dziewczyna odwróciła się, ale wiedziała, że stoi na linii ognia. Instynkt zadziałał błyskawicznie – ugięła kolana, pozwalając grawitacji pociągnąć jej ciało na ziemię. Ułamek sekundy później głowa starszego mężczyzny o zakrwawionych ustach i niewidzących oczach eksplodowała.

Kaja ledwo mogła oddychać. Zerknęła w stronę nadchodzącego zbawienia i dostrzegła ósmego żołnierza. Klęczał na chodniku, opierając broń o betonowy kosz na śmieci. Snajper posyłający ołów o średnicy 12,7 milimetra prosto do czaszek zombie. Można by rzec, że wybijał im głupie pomysły z głowy, tak jak temu przed chwilą. Naraz wstał, w rękach trzymając ciężki karabin wyborowy typu TOR.

Nastała cisza zmącona tylko przez warkot silnika rosomaka, który zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od dziewczyny. Kaja rzuciła się biegiem w jego stronę.

Metro, godzina 20:15.

Przez ostatnie parę godzin siedzieli przy biurku i dokładnie analizowali plany metra znalezione przez Pawła w robotniczej szafce. Sieć podziemnych tuneli rozrastała się do niewyobrażalnych rozmiarów, tworząc labirynt, który ewidentnie nie wybaczał pomyłek – spora część korytarzy kończyła się ślepymi zaułkami – więc jeżeli weszliby w zły, straciliby możliwość bezpiecznego wycofania się. Musieli wobec tego bardzo dokładnie zaplanować trasę ucieczki, a do tego potrzebowali przede wszystkim dokładnej informacji dotyczącej ich aktualnego miejsca pobytu. I tu pojawiał się problem. Max sądził, że znajdują się gdzieś pomiędzy Wilanowską a Wierzbnem, jednak Paweł uważał, że dotarli znacznie dalej. Stawiał bardziej na Politechnikę, ale nie mógł być tego stuprocentowo pewien. Błąkali się po ciemnych korytarzach dość długo, minęli też kilka opuszczonych i zamkniętych stacji, cały czas licząc, że uda się im znaleźć jakieś otwarte przejście. Dopiero chłopak, w przypływie geniuszu, połączył numer kamery umieszczonej pod sufitem z planem instalacji elektrycznej i wyszło na jaw, że znajdują się niecałe trzysta metrów od stacji Racławicka. W pierwszej chwili Paweł nie uwierzył i musiał wszystko sprawdzić samemu, dwukrotnie. Wyszło na to, że Max miał jednak rację.

Popatrzyli na siebie w milczeniu. Max przeciągnął szczupłą dłonią po długich, kręconych włosach, odgarniając je z czoła.

– Cholera, kawał drogi żeśmy pokonali – stwierdził nieco zdziwiony.

– W sumie racja… – odpowiedział Paweł. – Znasz Mokotów?

– Szczerze mówiąc, to raczej średnio – powiedział chłopak i skierował wzrok na betonową posadzkę, jakby czuł się winnym tego, że nie zna dokładnie topografii całego miasta.

– Szkoda, bo ja też nie – odpowiedź Pawła podniosła Maxa odrobinę na duchu. Przynajmniej w tej jednej rzeczy mógł się z nim równać.

– Ale w sumie to i dobrze, bo za Polami Mokotowskimi jest jednostka wojskowa – dodał mężczyzna. Złudzenie równości prysło. Max patrzył na niego z zainteresowaniem, wyraźnie oczekując dalszej części wypowiedzi. Kiedy po paru minutach stało się jasne, że ten nie zamierza dalej ciągnąć tematu, chłopak zapytał nieco ironicznie, unosząc krzaczaste brwi:

– Aha… I co, idziemy tam?

Paweł popatrzył na niego w milczeniu. Max domyślał się, że tamten analizuje różne możliwości.

– Tak, chyba powinniśmy spróbować. Tak myślę.

Powiedział to, marszcząc wysokie czoło. Coś mu chodziło po głowie, ale wyraźnie nie chciał powiedzieć co.

– Masz co do tego jakieś wątpliwości? – zapytał chłopak.

– Nie jestem do końca pewien. Znasz takie uczucie, gdy intuicja kompletnie wariuje? Gdy pod czaszką widzisz czerwone, pulsujące światło i słyszysz wycie syreny alarmowej, ale nie masz zielonego pojęcia dlaczego. Masz tak czasem?

– Eeee… – wybąkał delikatnie zbity z tropu chłopak.

– No dobra, chyba mogę być z tobą szczery – powiedział Paweł, pochylając się konfidencjonalnie w stronę chłopaka. Max winien był odebrać to jako komplement, ale jakaś część jego mózgu podpowiadała mu, że to nie o to chodzi. Paweł powiedział tak nie dlatego, że stali się nagle superprzyjaciółmi, tylko raczej dlatego że prawdopodobieństwo wydostania się stąd żywym było, delikatnie mówiąc, dość nikłe. Swoim milczeniem utwierdził Pawła w przekonaniu, że ten dobrze robi.

– Okej. Wiesz, jako żołnierz GROM-u mam trochę inną świadomość i sposób postrzegania pewnych rzeczy niż ty. Że to w metrze nie było zwyczajnym wypadkiem, już chyba ustaliliśmy. Mogła to być katastrofa, jakiej polskie metro jeszcze nigdy nie doświadczyło – zginęły dziesiątki ludzi, wydarzyła się megatragedia. To się może zdarzyć – wypadki takie jak ten mają czasem miejsce. Rzadko, ale mają. Jednak tak naprawdę nie to mnie martwi. Bardziej niepokojący jest brak jakichkolwiek służb ratunkowych.

31
{"b":"643245","o":1}