– Uwaga! Mówi porucznik Skowron. Teren został otoczony i poddany wojskowej jurysdykcji. Prosimy o ustawienie się w kolejce do punktu kontrolnego celem zbadania. Prosimy o podchodzenie pojedynczo i powoli, co najmniej w pięciometrowych odstępach.
Pierwszy zombie ruszył posłusznie w stronę żołnierzy. „Grzeczny piesek” – pomyślała Kaja. Nagle inny rzucił się biegiem w stronę konwoju. Biegiem. Kaja nie wierzyła własnym oczom. Przecież parę godzin temu ten człowiek był martwy, potem ożył i ledwo powłóczył nogami, a teraz biegnie jak opętany. W jego ślad poszło kilkanaście kolejnych osób, przeplatając się z tymi, którzy woleli praktykować spokojne, niemalże niedzielne tempo przechadzki.
– Stop! Pojedynczo! – krzyczał porucznik. – Stać, bo otworzymy ogień!
Nic to nie dało. Monstra nie zamierzały się zatrzymać, groźby wojskowego nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Natomiast odległość pomiędzy nimi a żołnierzami z każdą chwilą malała. Kaja z przerażeniem patrzyła, jak fala zombie cały czas wzbiera. Rozciągnięci na tak dużym terenie, zdecydowanie przewyższali liczebnością żołnierzy. Nigdy by nie powiedziała, że pod jej kioskiem koczowało tak wiele stworów.
Tymczasem porucznik odsunął megafon od ust i krzyczał coś do żołnierzy, energicznie wymachując rękoma. Kaja zauważyła, jak każdy z nich wykonuje ten sam gest – odbezpiecza broń i przyjmuje pozycję strzelecką. Część się położyła, część uklękła, inni pozostali na stojąco, ukrywając się za pojazdami. Na SKOT-ach pojawili się operatorzy ciężkich karabinów maszynowych, dosiadając wielkokalibrowych działek. Wszystko trwało krócej niż trzy sekundy.
– Stać! – powtórzył stanowczo porucznik, jednak efekt był taki sam jak za poprzednim razem. Kaja, stojąc na dachu kiosku i przyglądając się bezradnie rozgrywanej scenie, przeczuwała, co się szykuje. Tylko dlaczego wojsko nie zaczęło jeszcze strzelać, przecież to nie są już ludzie, tylko jakieś bestie. Wtedy pierwszy z biegających zombie znalazł się parę metrów od najbliższego mu mercedesa. Żołnierze skierowali karabiny w jego stronę, jednak w dalszym ciągu nie strzelali. Po pierwsze, nie mieli takiego rozkazu, po drugie, żaden z nich nie był pewien, z czym mają do czynienia. Co innego walczyć z równym sobie, uzbrojonym przeciwnikiem, a co innego strzelać do bezbronnych ludzi, w dodatku we własnym mieście.
Zombie wpadł między żołnierzy, kierując swoje wyciągnięte ręce i rozwartą paszczę w kierunku tego, który stał najbliżej. Młody chłopak zachował trzeźwość umysłu i wprawnym ruchem odwrócił broń, żeby zdzielić przeciwnika kolbą w twarz. Trysnęła krew, poczwara zatoczyła się i odsunęła parę metrów.
– Stój, bo strzelam! – krzyknął żołnierz, tym razem celując końcem lufy w korpus zombie. Przeciwnik ponownie ruszył w jego stronę.
– Stój, bo…
Żołnierz nie zdążył dokończyć zdania, gdy staranował go kolejny zombie. W trakcie uderzenia omsknął mu się palec na spuście i wystrzelił w powietrze. Upadł na beton, gdzie błyskawicznie dopadły go dwie kolejne bestie.
Pozostali żołnierze zachęceni pierwszym wystrzałem, otworzyli ogień. Wiszące nieruchomo, ciepłe powietrze zaczął przeszywać jednostajny terkot ciężkich karabinów umieszczonych na SKOT-ach. Kule i fragmenty oderwanych ciał świstały wokół nacierającej nawałnicy przeciwników. Niektórzy zostali trafieni w korpus, inni w nogi, jeszcze kolejni w ręce. Dziewczynie przypominało to scenę z Szeregowca Ryana, z drobną tylko różnicą – tutaj na polu bitwy padali tylko ci, którzy dostali kulkę prosto w swój durny, żądny mordu łeb. Inni, nic sobie nie robiąc z odniesionych ran, wstawali, czołgali się czy też w inny, nieomal magiczny sposób wlekli się, uparcie i systematycznie zmniejszając dzielący ich od żołnierzy dystans. Piechurzy również otworzyli ogień, zasypując zombie gradem pocisków.
Lecz było już za późno. Karabiny sprawdzały się doskonale, jednak w odpowiednich warunkach – gdyby rozpoczęli ostrzał wcześniej, mieliby szanse utrzymać przeciwników na dystans. Niestety, w momencie, w którym pozwolili zombie złamać swój szyk i doprowadzić do walki w zwarciu, znaleźli się na przegranej pozycji. Stracili czas, jaki potrzeba na przeładowanie broni, stracili morale, zaglądając śmierci prosto w bezdenne i bezmyślne oczy, czując jej cuchnący oddech na karku. Kaja widziała, jak kilku żołnierzy bierze nogi za pas i ucieka w stronę pobliskich budynków. Nawet ciężko opancerzony transporter bojowy nie do końca się sprawdził – dzika wataha rzuciła się na niego niczym wygłodniałe psy na znaleziony ochłap mięsa. Operator karabinu nie zdążył zamknąć włazu, tym samym zapraszając zombie do środka. Drugi ze SKOT-ów również został zalany falą nieprzyjaciół.
Kaja poczuła, że robi jej się zimno. Żołnierze nie dali rady. A jeżeli nie oni, to kto? „Chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, zrób to sam” – w głowie usłyszała głos Freda z Limp Bizkit. Jasne, łatwo mu to mówić. Ciekawe, czy kiedyś stał na dachu kiosku, bez żadnej broni, otoczony zgrają kanibali, czyhających na kawałek jego mięsa.
– Jezu… – powiedziała cicho, patrząc bezradnie na rzeź rozgrywającą się kilkadziesiąt metrów dalej.
Nagle jakiś zabłąkany pocisk trafił w kiosk, rozbijając szybę. Kaja podskoczyła i krzyknęła ze strachu, totalnie zaskoczona. W pierwszej sekundzie pomyślała, że skoro zombie nauczyli się biegać, to może przejęły też broń od zabitych wojaków. Nie, no to by było już przegięcie. Wytężyła wzrok i stwierdziła, że jednak nie. To była po prostu jedna, zabłąkana kula. Co nie zmienia faktu, że kolejna może trafić prosto w nią. Czas się zbierać.
Wychyliła głowę zza krawędzi kiosku, zerkając uważnie na chodnik. Obszar kilkunastu metrów wokół kiosku umazany był krwią i walającymi się niedużymi fragmentami ludzkich ciał. Większość monstrów zajęła się walką z wojskiem, jednak kilka pozostało pod kioskiem. Część z nich nie miała nóg lub była tak okaleczona, że nie mogła się sprawnie poruszać. Z tymi sobie poradzi, po prostu przechodząc obok. Wygląda na to, że ma szanse.
– Dobra, tylko spokojnie – powiedziała na głos. – Potrzebna mi jakaś broń.
Zaczęła rozglądać się po najbliższym otoczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek, co broń mogłoby jej posłużyć do walki. Nie może uciekać w stronę konwoju, który nadjechał, bo nic ciekawego tam nie zastanie. Dobra, mają karabiny, ale pewnie i tak nie zdąży do nich dobiec. Musi uciekać w drugą stronę. Do Pałacu Kultury? Do przejść podziemnych? Do metra? Nie, tam łatwo będzie wpaść w pułapkę, w ślepy zaułek. Nieważne. Aby tylko zejść z dachu i biec. Po prostu wiać, gdzie nogi poniosą. Później coś się z pewnością znajdzie. Tak czy siak – na pewno będzie to lepsze niż bierne czekanie na ratunek, który, jak się okazało, nie do końca się sprawdził. Mimo uważnej lustracji terenu nie znalazła niczego, co mogłoby posłużyć jej za broń. Trudno. Będzie musiała zaufać swoim nogom i liczyć na łut szczęścia. Poprawiła kucyk, zapięła plecak, potem położyła się na dachu i przysunęła do jego krawędzi. Następnie cicho opuściła się na rękach i wisząc rozciągnięta tak maksymalnie, jak tylko mogła, puściła się. Zeskoczyła miękko na betonową płytę, błyskawicznie kucając. Rozglądała się chwilę szeroko otwartymi oczami, nadstawiając uszu, ale wyglądało na to, że żaden z zombie nie zarejestrował jej zejścia. To dobrze, ale im dłużej tu będzie siedzieć, tym większe szanse, że to się zmieni. Teraz!
Rzuciła się biegiem w stronę Złotych Tarasów. Wiatr szumiał jej w uszach, a każdy podejrzany ruch przyprawiał o stan przedzawałowy. Słabo oceniała swoje szanse. Przecież za rogiem może czaić się kolejna zgraja tych popaprańców, ba, nawet nie musi to być zgraja – bez broni w ręku wystarczy, że będzie ich kilkoro. Jednak musiała spróbować, jakaś wewnętrzna siła jej tak kazała. Minęła pędem budkę z kebabem. Cuchnące mięso obsiadły setki much, głośno bzycząc. Część z nich latała również za ladą, ale dziewczyna wolała nie wiedzieć, gdzie jest Turek sprzedający tu wcześniej rodzime przysmaki. Nie zatrzymywała się. Podjęła decyzję, że skieruje się do centrum handlowego. Może się tam roić od zombie, ale z drugiej strony, jest tam pełno miejsc, w których da się schować, i sporo sklepów, których wyposażenie może wykorzystać jako broń. Musi spróbować, a Złote Tarasy zdawały się być najlepszym rozwiązaniem. Poczuła przypływ nadziei.