Tomek skoczył.
Jeżeli komuś się wydaje, że skok z drugiego piętra to nic specjalnie bohaterskiego, to niech spróbuje skoczyć z tej wysokości na beton, w samych skarpetkach i z pełną świadomością, że jeżeli cokolwiek sobie zrobi, to grasujący w okolicy zombie nie zawahają się tego przeciw niemu wykorzystać. Tomek się bał. Chociaż powiedzieć „bał się” to tak, jakby stwierdzić, że w polską zimę tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku trochę posypało śniegiem. Z drugiej strony, zanim uświadomił sobie poziom swojego lęku, wylądował się na zimnym, twardym betonie. Żywy i przede wszystkim, cały. Żadna kość nie wystawała, żadne ścięgno nie uległo zerwaniu. I taki stan chciał utrzymać najdłużej, jak się da.
Błyskawicznie znalazł się przy nim policjant, przystawiając mu karabin wprost do twarzy. W pierwszej sekundzie Tomek nie był w stanie się ruszyć. Bezdenna, mroczna czeluść gorącej lufy hipnotyzowała niczym flet fakira. Gwarantowała spokój, bilet w jedną stronę do krainy marzeń, mlekiem i miodem płynącej. Chłopak nie wiedział, ile czasu tak się weń wpatrywał. Pewnie ułamek sekundy, ale w życiu bywają takie momenty, w których czas nam udowadnia, jak bardzo potrafi być względny.
– Nie strzelaj! – wrzasnął Tomek. – Nie jestem zarażony!
Policjant wpatrywał się w niego nieufnie, cały czas mierząc z karabinu. Jak się po chwili okazało, wpatrywał się zbyt intensywnie, gdyż nie zauważył nacierających od flanki przeciwników. Dwie kreatury rzuciły się na funkcjonariusza, który zdążył jeszcze w ostatnim odruchu obronnym, pociągnąć za spust. Salwa przeorała ścianę bloku Tomka, mijając jego głowę zaledwie o centymetry. Chłopak odskoczył, przeturlał się i ukucnął na chodniku parę metrów dalej. Odwrócił się i z niedowierzaniem, ale i z pewną dozą fascynacji, wpatrywał się w patroszonego policjanta. „Rusz się, do jasnej cholery!” – usłyszał w głowie. Błyskawicznie poderwał się na równe nogi i rozejrzał dookoła.
Policjanci padali jak muchy. Walczyli bohatersko, ale kolejne strzały przywoływały następne potwory, na które po prostu nie mogło wystarczyć amunicji. Nie było czasu na przeładowywanie, nie było czasu na przegrupowanie. Nie było też czasu na myślenie. W powietrzu unosił się ostry zapach prochu, pomieszany ze słoną wonią potu i słodkim zapachem krwi. W miarę jak cichły strzały, wzrastał poziom krzyku masakrowanych funkcjonariuszy. A to drastycznie obniżało szanse Tomka na przeżycie.
Był uwięziony. Każda droga wyjścia była zastawiona przez zombie.
– Kurwa, ale się wpieprzyłem! – krzyknął bardziej do siebie niż do prześladowców.
Nagle w jego oku pojawił się błysk nadziei, zwiastun planu, który mógłby uratować mu życie. „Może też okazać się totalną klapą, ale co mi tam” – pomyślał zdesperowany.
– Jebcie się! Tak łatwo mnie nie dostaniecie – krzyczał do maszkar, biegnąc w stronę tylnych drzwi policyjnej furgonetki. Wskoczył do środka i błyskawicznie zatrzasnął za sobą drzwi, blokując ich zamek. Gruba blacha, kraty w oknach i wzmacniane szyby powinny wszelkich napastników skutecznie zatrzymać, ale zombie nie zamierzali tak łatwo rezygnować z łupu. Wnętrze samochodu wypełniło się dudnieniem dziesiątek rąk, nacierających na auto z każdej strony. Chłopak czuł się jak konserwa turystyczna, do której ktoś próbuje się dostać za pomocą kamienia.
Nie zmieniało to faktu, że był bezpieczny. Przynajmniej na chwilę obecną, bo jego plan przewidział uzbrojenie się i odjechanie w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie jeszcze nie dotarła zaraza i gdzie nikt nie będzie go łączyć z pierwszym zarejestrowanym atakiem na człowie…
– Noż kurwa, nie wierzę – powiedział chłopak, patrząc na blachę oddzielającą go od szoferki. W ścianie było jedno malutkie okienko, nie większe niż prostokąt o wymiarach piętnaście na trzydzieści centymetrów.
Tego Tomek nie przewidział.
Mokotów, godzina 20:21.
Jacek bezradnie wpatrywał się w przeszklone drzwi. Ostatnie dwie godziny spędził za biurkiem recepcji na parterze, tuż przed głównym wejściem do biurowca. Skrupulatnie analizował wydarzenia, jakie do tej pory miały miejsce. Godzinę zajęło mu dostanie się na dół budynku. Pokonując schody, musiał być bardzo ostrożny, ale ostatecznie udało mu się zejść bez większych problemów. Schodził z duszą na ramieniu. Kiedy opuścił klatkę schodową, popędził w stronę głównego wejścia i wybiegł na chodnik. Ciepłe i świeże powietrze wypełniło jego nozdrza, przesiąknięte zapachem krwi. Niestety nie miał zbyt wiele czasu na radowanie się odzyskaną wolnością, ponieważ gdy tylko pojawił się na chodniku, kilkunastu zombie błyskawicznie rzuciło się w jego stronę. Zrobił wtedy jedyną słuszną rzecz, jaka przyszła mu na myśl – wycofał się do biurowca i zamknął za sobą drzwi.
Następnie, kiedy odrobinę ochłonął i odzyskał zdolność racjonalnego myślenia, zabezpieczył parter, przynajmniej w części, w której aktualnie się znajdował, dokładnie sprawdzając wszystkie zakamarki i drzwi, prowadzące do toalet bądź innych pomieszczeń. Przy okazji zabił też dwóch zombie. Poszło mu łatwiej niż z Karoliną. Raz, że ich nie znał, a dwa, że jak sam stwierdził, stosunkowo szybko odnalazł się w nowej roli. Biała koszula już dawno zmieniła barwę na czerwoną, a spodnie pokryły się szkarłatną, zaschniętą teraz posoką. Od zapachu unoszącego się w powietrzu było mdło, jednak Jacek wolał zostać w nawet tak uświnionym ubraniu, niż zupełnie z niego zrezygnować i walczyć dalej nago. Umył ręce i twarz w łazience, ale nie mógł nigdzie znaleźć nowego ubrania.
Spojrzał na monitory, które pokazywały widok z kamer porozmieszczanych po całym budynku. Nie był w stanie zliczyć zombie wałęsających się po korytarzach i wyludnionych salach. Nie zauważył też nikogo żywego. Możliwe, że ktoś ukrył się poza zasięgiem monitoringu, jednak tego akurat nie mógł być pewien. Na dole, tak samo jak w biurze, z którego udało mu się uciec, nie było internetu ani sygnału w linii telefonicznej. Czuł się jak głodny i brudny szczur w pułapce, otoczony z każdej strony przez wygłodniałe kocury. I śmiertelnie przerażony. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, nie był w stanie określić, co robił przez ostatnie godziny i kiedy po raz ostatni coś jadł. Wszystko zlało się w jedną, bardzo nieskładną całość. I Jacek czuł, jak ta całość pochłania go coraz bardziej, jakby we śnie wchodził coraz dalej między ciemne i schowane za mgłą drzewa. Coś wisiało w powietrzu. Instynkt go ostrzegał przed tym, co może się jeszcze wydarzyć, ale go nie słuchał. Nie potrafił.
Schował głowę w dłoniach. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział przed sobą opętaną twarz Karoliny. Zacisnął pięści. „Weź się chłopie w garść” – pomyślał. Był na skraju wyczerpania nerwowego – nie wiedział, co myśleć ani co robić. Nikt nie przyszedł go uratować, nie widział policji, straży czy służb specjalnych, a przecież minęło już tyle godzin. Ludzie zostali pozostawieni sami sobie. Siedział za panelem tak długo, aż zombie na ulicy przestali się nim interesować i poszli szukać łatwiejszego łupu.
Wziął kilka głębokich oddechów. Wstał i powoli podszedł do drzwi, cały czas trzymając się blisko ściany. Światła były pogaszone, ale na zewnątrz było jeszcze jasno. Szedł powoli, zastygając za każdym razem, gdy na ulicy pojawiała się jakaś postać.
Podszedł maksymalnie blisko samej szyby i ukucnął za olbrzymim rododendronem, kryjąc się w cieniu jego liści. Obserwował chodnik i ulicę Juliana Bruna, przy której znajdowało się jego biuro. Nie był zbyt zachwycony tym, co ujrzał.
Z dziwnym spokojem uświadomił sobie, że koszmar, jakiego musiał doświadczyć, nie zakończy się, kiedy wyjdzie poza przeklęty biurowiec. Na ulicy panował taki sam chaos, jeśli nawet nie większy. Płonęło kilka samochodów, a kwestią czasu było, kiedy ogień prześlizgnie się na sąsiadujące z nimi budynki. Gdzieniegdzie leżały ciała, wokół których widział czarne plamy krwi. Był świadkiem, jak jedno z nich podniosło się i po omacku zaczęło iść przed siebie. Przypomniało mu to dość makabryczną wersję starej zabawy z dzieciństwa, gdzie jedno z uczestników miało zawiązane oczy i z wyciągniętymi rękami szukało pozostałych.