Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Dwadzieścia minut później stał w kuchni, ubrany w ulubione jeansy i niebieski T-shirt z House’a. Wziął zimny prysznic i z kubkiem gorącej herbaty z cytryną w ręku okłamywał się, że kac jest dużo mniejszy. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny, głupi i bezradny. Kac normalny i moralny naraz. Myślał o siostrze, rodzicach przebywających na wyjeździe, czasie, jaki bezsensownie zmarnował. Czy wiedzą, co się dzieje? Czy poza Warszawą też tak jest? A jeszcze dalej, poza Polską? Może to koniec świata, może Bóg zesłał na ludzi apokalipsę. „Kiedy w piekle nie będzie już miejsca, zmarli wyjdą na ziemię” – przypomniał mu się fragment z pewnego filmu o zombie. Wtedy go to śmieszyło, było tylko niegroźną rozrywką. Nigdy by nie przypuszczał, że przyjdzie mu stanąć oko w oko z jedną z takich kreatur. Zresztą, kto by coś takiego przypuszczał. Takich rzeczy zwyczajnie nie bierze się pod uwagę. Film się obejrzy, zapomni, sięgnie po następny.

Zastanawiał się, co z Ewą. Mógł mieć tylko nadzieję, że schowała się w jakimś bezpiecznym miejscu, że nikt jej nie zaraził, że jest cała i zdrowa. Nie sądził, że będzie się kiedykolwiek aż tak o nią martwił, jednak więzy krwi okazały się silniejsze, niż przypuszczał.

Pomaszerował z kubkiem do swojego pokoju i znowu włączył komputer. Po paru minutach stwierdził z rozczarowaniem, że nie może się połączyć z internetem. Zresetował modem, posprawdzał kable, ale nic to nie dało. „Nie jest dobrze” – pomyślał chłopak. „Jeżeli nie ma sieci, to odcięcie energii elektrycznej jest tylko kwestią czasu. Wprost cudnie”.

Najbardziej bolało go to, że nie zauważył nikogo normalnego. Ani na ulicy, ani w oknach sąsiadów. „Zostałem sam?”. Odpowiedzi na to niezadane głośno pytanie od razu pożałował. Ciężar smutku i samotności, jakie były z nią związane, zdawał się być nie do zniesienia. „Jeżeli tak jest, to po prostu się zabiję. Wymyślę jakiś sposób, żeby moje ciało nie powstało z martwych i nie błąkało się bez powodu” – przysiągł sobie w myślach. Wstał od biurka i zrezygnowany podreptał do salonu.

Głowa nie przestawała go boleć. Sięgnął po dwa proszki przeciwbólowe, które przyniósł ze sobą z kuchni. Zanim poszedł pod prysznic, łyknął już jedną aspirynę, ale nic to nie dało. Czuł się tylko bardziej skołowany. Wyłączył głos w telewizorze. Jeżeli miał zebrać myśli, potrzebował do tego ciszy. Nieme, nierealne obrazy uparcie przewijały się po ekranie, przypominając film zmontowany przez jakiegoś aspołecznego psychopatę. Ale przynajmniej nie było słychać krzyków, wycia syren ani strzałów. Nagle obraz znikł i na ekranie pojawiła się tablica techniczna.

Chłopak uświadomił sobie, że w jego mieszkaniu też jest przeraźliwie cicho. Ciszej nawet niż w środku nocy. Po ulicy nie jeździły samochody, sąsiedzi nie oglądali głośno tasiemcowych seriali, nie robili imprez. Nie rozmawiali, nie kochali się, nie kłócili, a to wszystko dlatego, że ich po prostu nie było. Przypomniał mu się kawałek Dezertera o tym, że nie ma ciszy w bloku. Mylił się. Wystarczy wyrżnąć wszystkich w pień, a cisza nastanie. Nawet w bloku.

Co robić? Nikt go nie uczył, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Miał dość spore zapasy, wobec tego szanse, że przetrzyma cały ten rozgardiasz w domu, są całkiem realne. No bo co innego miałby robić? Wyjść na ulicę i narażając własne życie, ratować innych? Wątpił, żeby oni tak postąpili względem niego. Wygląda na to, że spędzi tu dość dużo czasu. „Cholera, odmalowałbym ściany, ale farb nie mam” – pomyślał ironicznie.

Nagle usłyszał ryk silnika. Wybiegł z salonu i popędził prosto do kuchni, ledwo zatrzymując się przed oknem. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył je na oścież i wystawił głowę. Nie obchodziło go, czy jakiś zombie go zobaczy, czy nie. Lub czy jakiś ożywiony trup alpinisty rzuci się na niego z góry. Miał jedną szansę na milion i zamierzał ją wykorzystać.

Ulicą sunęła policyjna furgonetka. Tomka od razu uderzyły dwie rzeczy. Po pierwsze, furgonetka była tylko jedna. Zawsze myślał, że jak się jedzie z odsieczą, to wsparcie powinno być nieco bardziej konkretne. Nie to, żeby nie wierzył w możliwości zamkniętych z tyłu samochodu policjantów, ale… swoje już widział. Po drugie, nie dostrzegł żadnego zombie. Nie licząc niewielkiej ilości ciał gnijących sobie wesoło na asfalcie, ulica była pusta. Co z resztą? Padła z głodu, uciekła? Może wszystkich pozamienianych wybili. Tak czy inaczej, nie zamierzał tracić czasu na bezsensowne rozważania.

– Hej! Tutaj! – krzyknął w kierunku furgonetki, machając rękami.

Samochód sunął dalej, jakby nigdy nic. Tomek wiedział, że musi jakoś zwrócić uwagę policjantów. Jeżeli tego nie zrobi, odjadą, a on zostanie sam. Zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy – nie było czasu na zbędne myślenie, trzeba było działać. Wziął najbliższy przedmiot i cisnął nim w dach samochodu. Trafił idealnie. Dopiero po wypuszczeniu go z ręki uświadomił sobie, że wyrzucił swój ulubiony kubek. W sumie szkoda, ale cóż zrobić. Jeżeli zginie, i tak nie będzie z niego korzystał. Poświęcenie jednak było warte swej ceny – zobaczył bowiem, że samochód się zatrzymuje. Błyskawicznie otworzyły się drzwi, a z wnętrza pojazdu wysypało się na ulicę kilkunastu sklonowanych policjantów z prewencji. Na głowach mieli hełmy balistyczne, w rękach połyskujące giwery. Paru wyskoczyło z krótkimi pistoletami maszynowymi typu Glauberyt, paru trzymało ciężkie strzelby samopowtarzalne Mossberg. Wszyscy sprawnie ustawili się wokół furgonetki; każdy zabezpieczał inny odcinek ulicy. Dwóch identycznie wyglądających funkcjonariuszy podbiegło do radiowozu. No tak, pomyślał chłopak. Nie przyjechali po niego, chcieli tylko zobaczyć, co się stało z porzuconymi kolegami. Tym bardziej musi działać.

– Ej, wy tam! – wydarł się wniebogłosy. Nie bardzo wiedział, co krzyczeć. Pomocy? Ratunku? Nie no, to takie słabe i mało męskie. Takie wyrazy nie chciały mu przejść przez gardło. Jeden z funkcjonariuszy pokręcił głową na boki, jakby coś usłyszał, i rozejrzał się, poszukując wzrokiem źródła dźwięku. „Do góry, cholera, spójrz do góry!” – naprowadzał go mentalnie chłopak.

Wtedy wydarzyło się kilka rzeczy dosłownie równocześnie.

Zza rogu przeciwległego budynku wygramolił się zombie. Wyglądał brudniej i bardziej plugawo niż osobniki krążące po okolicy jeszcze parę godzin temu. Chłopak miał wrażenie, że lada chwila dosłownie rozpadnie się na kawałki. Mężczyzna w pokrwawionym i brudnym ubraniu nie miał lewej ręki. Sunął w stronę najbliższego policjanta z prawą wyciągniętą przed siebie.

W tym samym czasie drzwi do mieszkania Tomka zaczęły dosłownie tańczyć. Słyszał wściekłe charczenie, dobiegające z korytarza i łomot pięści w kruchą barierę, odgradzającą go od śmierci. Miał nieodparte wrażenie, że ta długo nie wytrzyma. Błyskawicznie uznał, że dłużej mu już nie przeszkadza wydawanie z siebie mało męskich dźwięków.

– Aaa…! – krzyknął piskliwie. – Pomocy! Tutaj, na górze, ratunku! – darł się, młócąc rękami powietrze, jakby rozgarniał niewidzialne krzaki. Chciał wyskoczyć na bruk, ale bał się, że skończy się to skręceniem kostki lub nawet karku. Zombie na korytarzu zdawali się wyczuwać jego strach, bo atak na drzwi przybrał na intensywności. Zaczynamy wyścig z czasem! Na miejsca, gotowi, start!

W międzyczasie zombie na ulicy zbliżył się do policjanta. Na szczęście ten zauważył go odpowiednio wcześnie i wycelował strzelbę prosto w pierś kreatury. Bez ceregieli zrobił krok w przód i pociągnął za spust. Huk wystrzału był wręcz niewyobrażalny. Spotęgowany ciszą panującą wokół, odbił się echem od budynków, wprawiając szyby okienne w drżenie. Zombie dosłownie pofrunął w tył, jakby oberwał gigantyczną, niewidzialną pięścią. Policjant w ułamku sekundy przeładował broń, ale nie podszedł do ciała. Po prostu nie było takiej możliwości. Nie z takiej odległości. „Przynajmniej nie było strzałów ostrzegawczych ani słownych pierdółek. Widać szybko się uczyli na błędach” – pomyślał chłopak.

Naraz drzwi mieszkania Tomka zostały wyrwane z zawiasów, a do środka wparowała horda krwiożerczych kreatur. Ten błyskawicznie wskoczył na parapet i trzymając się rękami za ramy okienne, intensywnie wpatrywał się w drzwi kuchenne. Po ułamku sekundy pojawiła się w nich paskudna morda, po niej kilka następnych. Wszystkie były takie same – tak samo szare, z tak samo obojętnym wzrokiem i zmasakrowaną twarzą. Identyczne w swojej bezmózgiej parodii życia. Ruszyły z wyciągniętymi rękami prosto po chłopaka.

33
{"b":"643245","o":1}