Szybko, jak na swój stan, wstała i odepchnęła mężczyznę, który zatoczył się i wpadł z impetem do boksu znajdującego się za nim. Przy okazji rozbił łokciem monitor, a z klawiatury posypały się na wszystkie strony klawisze, niczym klocki Lego rozrzucone przez kapryśne dziecko. Karolina zyskała sekundę przewagi i odbijając się od ścian, rzuciła się biegiem przed siebie, nie myśląc, w którą stronę ucieka. Nie miało to dla niej w tym momencie najmniejszego znaczenia.
Na skrzyżowaniu korytarzy wpadła na Jacka. Przewróciła się, odbiwszy się od kolegi jak od muru. Chłopak w pierwszej chwili jej nie poznał. Nie widział Karoliny zaledwie kilka minut, ale jej twarz zdążyła już przybrać piękny, zgniłozielony odcień. Dodatkowo z rany na szyi sączyła się ciemna, gęsta krew. Wyglądała, jakby przepracowała non stop kilka dni, a w drodze powrotnej do domu została zaatakowana przez wygłodniałe psy.
– Jezu! – zdołał wydusić Jacek. – Co ci się stało?
Dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku dłoń z wyraźną, niemą prośbą o pomoc.
– Nie pytaj. Wiejemy – odpowiedziała krótko, stając chwiejnie.
Stare Miasto, godzina 14:37.
Pierwsze piętnaście minut ucieczki z mostu było prawdziwym koszmarem, lecz teraz, z perspektywy czasu i w odniesieniu do zdarzeń, które miały miejsce jakiś czas później, wydawało się dziecinną igraszką. Przed schodami prowadzącymi wprost na plac Zamkowy zaatakowało ich dwoje ludzi. Na szczęście Kuba szybko ich obezwładnił, chociaż nie przyszło mu to łatwo – jednemu z nich musiał nawet przestrzelić kolano, a ten i tak w dalszym ciągu czołgał się w ich kierunku. Wtedy to razem z Natalią stwierdzili, że muszą się jak najszybciej dostać do najbliższego komisariatu. Niestety sforsowanie tunelu okazało się niemożliwe – płonące samochody i dziesiątki wściekłych osób zmusiły ich do wybrania innej drogi.
Wbiegli na górę. Ich oczom ukazała się wysoka Kolumna Zygmunta oraz potężne mury Zamku Królewskiego. Wszystko było skąpane w majestatycznym, ciepłym blasku lipcowego słońca. Idealna sceneria do pocztówkowego zdjęcia lub romantycznego spaceru po Starówce. Niestety, nie tym razem. Sceny rozgrywające się przed ich oczami nie sprzyjały robieniu jakichkolwiek zdjęć ani spacerowaniu. No chyba że jest się samobójczym fotografem wojennym albo kozakiem bez wyobraźni, szukającym mocnych wrażeń.
Ludzie wyglądali, jakby brali udział w organizowanej na wielką skalę zabawie w berka. Tylko dziwny był ten berek – nie dość, że „chodzony”, to jeszcze gryzło się, a nie, jak się powszechnie przyjęło, klepało złapaną osobę.
Przypatrywali się tej scenie z przerażeniem w oczach. Natalia przywarła mocno do męża. Chociaż oboje byli spoceni, to ciepło jej ciała podniosło morale Kuby. Nie mieli innego wyjścia, musieli kontynuować ucieczkę. Dla Kuby oczywistym było, że pozostanie w tym miejscu oznacza pewną śmierć. Natalia się dostosuje – zapewne będzie jej ciężko biec po kocich łbach w japonkach, ale innej opcji nie było. Wóz albo przewóz.
Ruszyli.
Wtedy ujrzeli rzeczy, których woleliby nigdy nie oglądać. Ciemny strumień posoki spływał brukiem wprost do rynsztoka, meandrując pomiędzy otoczakami ludzkich wnętrzności, walającymi się bezpańsko po bruku. Cuchnęło stęchlizną, zgniłym, rozkładającym się mięsem i… strachem. W oddali słychać było wystrzały i krzyki; na horyzoncie unosił się olbrzymi i ciężki słup dymu. Zewsząd słychać było zawodzące syreny. Ludzie byli dosłownie rozrywani na strzępy przez innych ludzi. W pewnym momencie ciężko było odgadnąć, kto jest kim – wszyscy bowiem byli jednakowo skąpani we krwi, a w ich oczach widniało szaleństwo. Wilki zmieszały się z owcami, nie dając bezradnemu pasterzowi najmniejszej szansy niesienia pomocy.
Małżonkowie starali się przebić do ulicy Miodowej i stamtąd dalej w kierunku ratusza, ale tłum był zbyt gęsty. Za dużo musieliby zaryzykować. Mieli dwa wyjścia – uciekać i spróbować okrężnej drogi lub schować się gdzieś i postarać się przeczekać bitwę. Chociaż wszystko to bardziej przywodziło na myśl rzeź niewiniątek niż walkę. Nie mogli się wycofać, nie mogli też kontynuować wędrówki we wcześniej obranym kierunku. Podjęli decyzję, że przebiją się przez Stare Miasto, idąc przez Barbakan do placu Bankowego, skąd już będzie widać komendę policji. Kuba wiedział, że na Starówce również na pewno znajdzie komisariat, ale przypuszczał, że był on znacznie gorzej wyposażony od tego mieszczącego się przy dawnym Arsenale.
Chociaż może się okazać, że będzie musiał im wystarczyć niewielki komisariat, który mają pod ręką.
Dotarli do ściany gęstych budynków. Wkroczyli pewnie w wąskie uliczki, w których bez problemu błyskawicznie można było stracić orientację. Wszystkie wydawały się takie same. Kuba starał się nie tracić wiary, wiedząc, że jeżeli się teraz zgubią, to będzie po nich. W magazynku zostało mu piętnaście naboi, zdecydowanie za mało, jeżeli wziąć pod uwagę najgorszą ewentualność – czyli to, że prędzej czy później stwory ich zauważą. Z drugiej strony dobrze, że w ogóle zdecydował się zabrać broń.
Przez dwadzieścia minut krążyli w labiryncie uliczek, bawiąc się z powolnymi zombie w kotka i myszkę.
Wyszli cicho zza rogu, a ich oczom ukazała się pokaźna grupa nieumarłych, idąca prosto w ich kierunku. Dokładnie tak samo liczebna grupa nadchodziła od drugiej strony ulicy. Znaleźli się w pułapce.
– Kurwa mać – wycedził przez zaciśnięte zęby Kuba. Złapał się ręką za głowę i zaczął przeczesywać nerwowo ciemne, krótkie włosy. – Mamy totalnie przesrane…
– I co teraz? – zapytała przerażona Natalia.
– Nie mam pojęcia. – odwarknął, nerwowo rozglądając się dookoła.
Żona tylko popatrzyła na niego w milczeniu.
Z początku policjant nie dostrzegł ich jedynej szansy, był zbyt skupiony na obserwowaniu powoli zbliżającej się ściany śmierci. Czas na fochy będzie później, o ile Bóg da. Nagle niebiosa się rozstąpiły i Kuba doznał objawienia. Dokładnie tak – objawienia. Kościół, do tego sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Tam się schowają. Zdecydowanie łaska Boża im się teraz przyda. Co prawda niektóre żywe trupy już zaczęły się zrównywać ze ścianą kościoła, ale jeżeli zaraz ruszą tyłki, mają szansę dostać się do środka przed całą watahą. Plan miał tylko jeden minus – jeżeli nie uda im się wejść do środka, nie będą mieli dokąd wrócić. A to oznacza, że zginą marnie.
Jak to mawiali kumple Kuby z roboty: jest ryzyko, jest zabawa.
Rzucili się biegiem w stronę świątyni, by po paru sekundach dopaść do okutych żelazem, ciężkich wrót.
– O Boże, zamknięte! – krzyknęła z rozpaczą w głosie Natalia. – Kuba, te pieprzone drzwi są zamknięte!
Mąż spojrzał na nią wzrokiem pełnym przerażenia i niedowierzania. Musiał podejść i samemu przekonać się, że jego małżonka się nie myli, a zombie byli coraz bliżej. Dotknął zimnej klamki i przeklął w myślach swój los. Za co go to spotkało? Wytarł spocone ręce w wybrudzony, szary T-shirt. Starał się uspokoić myśli.
Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu paść trupem w tak oryginalny sposób i w tak uroczym miejscu.
Złapał Natalię wpół i przesunął za siebie.
– Stań za mną – powiedział, starając się przygotować do walki.
– Kuba… – tyle tylko zdołała z siebie wykrztusić Natka.
W jej głosie słychać było przerażenie i coś, co i do niego zaczynało powoli docierać – całkowita rezygnacja. Monstra były coraz bliżej. Przez ułamek sekundy przez głowę mężczyzny przeleciała cudownie naiwna myśl – może jak nie będą się ruszać, pozostaną niezauważeni i ta banda zwyrodnialców po prostu sobie pójdzie? Niestety, jego nadzieja prysła, gdy tylko jeden z zombie ich dostrzegł – w tym momencie bowiem monstrum wydało z siebie dziwny, gardłowy odgłos, jakby zasysało powietrze albo za chwilę miało implodować, i ruszyło chwiejnie w ich stronę. Kilku najbliższych osobników poszło w jego ślady, ciągnąc za sobą następnych i następnych. W rezultacie Kuba zorientował się, że wszyscy idą w kierunku kościoła.