Przeczeka.
Zostawił okno otwarte, by przewietrzyć pomieszczenie, wyszedł z kuchni i skierował swoje kroki do salonu. Zatrzymał się przed starym regałem, pamiętającym jeszcze czasy Gierka. Na wysokości piersi klasycznie umieszczone były drzwi, za którymi znajdował się niezbędny w każdym domu barek.
Skoro dorośli sobie pomagają w takich sytuacjach alkoholem, to on też może. Poza tym, bądźmy szczerzy – palcem nie był robiony i już nie raz raczył się wysokoprocentowymi trunkami. Ale samemu to jakoś inaczej. No nic, może będzie lżej to wszystko znieść. Zresztą, jak mawia ciocia Gosia, lufa jest dobra na wszystko.
Nalał sobie kieliszek wódki i po chwili namysłu wlał zawartość wprost do gardła. Błyskawicznie połknął i dopiero wtedy, niemiłosiernie się krzywiąc, uświadomił sobie, że nie wziął popitki. „I dobrze” – pomyślał. „Prawdziwi twardziele piją bez popity!”. A sytuacja, w której się znalazł, nie toleruje mięczaków. Przetrwają tylko najsilniejsi, mawiają. Przyjmijmy picie wódki bez popitki za pierwszy etap w utwardzaniu swojego jestestwa i hartowaniu ducha.
Tomek zamknął barek i powędrował na kanapę. Przez chwilę trzymał w ręku pilota, ale nie włączał telewizora. Bał się tego, co w nim zobaczy. Siedział i tępo wpatrywał się w regał przed sobą. Gardło dalej paliło, ale kula w żołądku jakby się rozpuściła, robiąc miejsce przyjemnemu ciepłu.
Znowu poczuł się zmęczony. Spojrzał na barek, mierząc go wzrokiem. Po chwili wstał, otworzył go i wrócił na kanapę, niosąc w ręku butelkę wódki.
Mokotów, godzina 16:57.
Jacek wpatrywał się w koleżankę leżącą na dwóch olbrzymich pufach połączonych ze sobą w prowizoryczne posłanie. Karolina umierała. Nie wiedział, skąd ta pewność, ale był o tym stuprocentowo przekonany.
Po ostatnim ataku, który miał miejsce w dużej sali konferencyjnej, udało im się zabarykadować w oddzielnym skrzydle biura. Plus był taki, że na „ich” sektor składały się teraz dwa pomieszczenia – mała salka konferencyjna i druga sala, w której były poustawiane biurka z komputerami i telefonami. Na szczęście w pomieszczeniach nie było zombie – Jacek sprawdził je dwukrotnie, bardzo dokładnie. Potem dobrał się do automatu z przekąskami i zimnymi napojami. Miał mały problem z pleksiglasową szybą, jednak po paru uderzeniach gaśnicą ustąpiła.
– Mogą mi wystawić rachunek – stwierdził zawadiacko.
Karolina twardo spała od ponad godziny. Na początku jej oddech był przyśpieszony, jednak od pewnego czasu zdawał się zwalniać, jakby z minuty na minutę gasła. Jackowi wydało się to strasznie niesprawiedliwe. Młoda, inteligenta dziewczyna, z ambicjami i pomysłami na życie. Chciała tylko pomóc. Jak się okazało – nieodpowiedniej osobie. Może takie było jej przeznaczenie? „Gówno, a nie przeznaczenie” – pomyślał. W głowie zabrzmiał mu stary kawałek: „Nikt nie mówił, że będzie łatwo…”. Już nawet nie pamiętał, kto to nagrał. Autor miał rację, ciekawe, jak teraz sobie radzi? Otworzył kolejną puszkę coli. „Przynajmniej mam co włożyć do ust, nie to co w łazience” – pocieszał się. I dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że mimo upływu czasu nadal nie pojawiły się żadne ekipy ratunkowe: ani policja, ani straż, nie wspominając w ogóle o ochronie budynku…
Nagle Karolina uniosła się na łokciach i otworzyła szeroko oczy, odnajdując zaskoczone spojrzenie kolegi.
– Już zaczynałem tracić nadzieję – powiedział i dopiero wtedy ugryzł się w język. W sumie mógł powiedzieć coś milszego, a nie utwierdzać ją w przekonaniu, jak fatalnie i słabo wygląda.
Patrzyła na niego w milczeniu. Naraz wzrok jej zmętniał i opadł na szarą, biurową wykładzinę. Jednocześnie zaczęła delikatnie wyginać się na boki, w rytm coraz słabszego oddechu, jakby wpadła w trans. Jacek obserwował ją bezradnie z puszką gazowanego napoju w ręku. Jej piersi unosiły się coraz dłużej i wolniej, gdy nagle zaczerpnęła gwałtownie powietrza i uniosła głowę.
– Jaceeek! – krzyknęła rozdzierająco, otwierając szeroko oczy i patrząc niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń przed sobą.
Wypuścił puszkę z ręki, zalewając ciemnym płynem wykładzinę. Podbiegł do Karoliny i złapał ją za ramiona, nie pozwalając, aby upadła. W spojrzeniu, które mu przed chwilą posłała, było więcej bólu i przerażenia, niż mężczyzna widział przez całe swoje życie. Bał się tak bardzo, ale musiał jej jakoś pomóc. Coś mu po prostu kazało tak uczynić, jakiś wewnętrzny instynkt. Inny natomiast podpowiadał mu, że należy czym prędzej brać nogi za pas i spierniczać stąd w podskokach. Pierwszy jednak okazał się silniejszy.
Trzymał dziewczynę w ramionach, szepcząc do ucha uspokajające frazesy, gdy nagle poczuł jak jej ciało wiotczeje. Położył ją delikatnie na fotelu, przytrzymując głowę ręką.
– Karolina, hej, słyszysz mnie? – powiedział drżącym głosem. – Ej, laska, nie rób mi tego, proszę.
Wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi. Karolina umarła.
Siedział, trzymając ją przez ładne kilka minut. Nie wiedział, jak ma się zachować. Nigdy nie miał do czynienia ze zmarłym, a przynajmniej nie w tak bezpośredni sposób.
Wreszcie wstał i odszedł od ciała koleżanki, wcześniej łagodnie zasuwając jej powieki. Nie odwracając się, podszedł do drzwi i uderzył w nie mocno pięścią. Z drugiej strony odpowiedziało mu takie samo uderzenie, poparte paskudnym jęczeniem.
Odskoczył od drzwi, jakby znajdowały się pod napięciem. Nie słyszał, żeby ktoś do nich podchodził, a siedział w ciszy przez ostatnie kilkadziesiąt minut, uparcie kontemplując sens życia. A jednak ktoś tam stał. Uderzenie powtórzyło się. Jacek ponownie odskoczył spod drzwi, odwrócił się zdezorientowany i rozejrzał się po pomieszczeniu. Brak okien, brak drugiego wyjścia – to po prostu idealne miejsce na… grobowiec.
Przeklął cicho pod nosem. Odsunął się od wciąż bombardowanych mozolnymi ciosami drzwi. „Czas rozejrzeć się za czymś, co może posłużyć jako broń” – stwierdził. Przeszedł obok ciała Karoliny, nie spoglądając na nie, i wkroczył do niewielkiej salki konferencyjnej.
Na środku stał duży stół o jajowatym kształcie, otoczony piętnastoma krzesłami. Dumnie i samotnie sterczał na nim mały rzutnik; poza tym w pomieszczeniu nie było dosłownie żadnego wyposażenia. Zrobił krok w tył, ponownie wchodząc do pomieszczenia biurowego. Bacznym okiem zlustrował wszystkie sprzęty, zastanawiając się, co może chociaż częściowo rozmontować i wykorzystać jako broń. MacGyver by się przydał. Zaraz by zmontował jakieś małe działko samobieżne albo helikopter i po kłopocie.
– Myśl, chłopie, myśl… – motywował się, szepcząc pod nosem. – Potrzebuję czegoś długiego. Pogryźli Karolinę i się wykrwawiła, więc trzeba ich trzymać na dystans…
Mówiąc to spojrzał na pufy i zamarł.
Obie stały puste.
Poczuł, jak jego całe ciało sztywnieje, a plecy pieści mu ohydny jęzor przerażenia. Wszystkie jego zmysły osiągnęły poziom koncentracji, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Na miękkich nogach podszedł do puf, nie mogąc wprost oderwać wzroku od wgłębień, które jeszcze kilkanaście sekund temu wypełniała jego świeżo zmarła koleżanka.
– To niemożliwe, niemożliwe… – powtarzał, jakby chciał w ten sposób zaprzeczyć temu, co widział.
Podszedł bliżej do puf i spojrzał za nie. Były wysokie na pół metra, więc może dziewczyna stoczyła się za nie i teraz leży na podłodze. Niestety, ta była pusta. Dopiero teraz obejrzał się za siebie, skrupulatnie taksując wzrokiem całe pomieszczenie. I wtedy ją zobaczył.
Stała tyłem kilka metrów dalej, nerwowo kręcąc głową to w lewo, to w prawo. Wyglądała, jakby weszła pomiędzy boksy pracownicze i nie wiedziała, co dalej z sobą począć. W pierwszej sekundzie poczuł ulgę – widocznie pomylił się w ocenie i Karolina tylko zemdlała, a teraz po prostu wstała i nie bardzo rozumie, co się wkoło dzieje. Fajnie, bo to znaczy, że żyje i wszystko będzie…
W tym momencie dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała Jackowi w oczy.