Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– No wiem, mnie też to dziwi – przerwał mu Max. – Ale przecież już o tym rozmawialiśmy.

– Tak, ale pójdźmy dalej tym tropem. Zobacz, jeżeli skala tego… zjawiska – zarazy, wirusa – nazywaj to, jak chcesz, jest tak duża, jak nam się na podstawie przeprowadzonej obserwacji i analizy wydaje, to władze nie pozwolą na dalsze skażenia. Rozumiesz?

Max patrzył na niego ledwie przytomnym wzrokiem. Był już tym wszystkim cholernie zmęczony i zagadki to ostatnia rzecz, na jaką miał aktualnie ochotę.

– Jezu, kurwa, przestań! Powiedz wprost, o co chodzi – ściągnął brwi i popatrzył dziwnie na Pawła. W oczach żołnierza wyglądał jak obrażony dzieciak, któremu zabrano zabawkę.

– Kwarantanna – powiedział Paweł bez krzty emocji w głosie. Wzrok chłopaka nie zrobił na nim specjalnego wrażenia, ale szkoda mu było tracić czasu na jałowe gadanie. Tylko, cienie pod oczami jakby się pogłębiły. Świadomość tego, co może nadejść, odbiła widoczne piętno na jego twarzy. Ciągnął jednak po chwili dalej:

– Odcięcie skażonego terenu i poddanie go kwarantannie. Oczyszczeniu, a jeżeli to okaże się nieskuteczne – odkażeniu. Odkażeniu wszelkimi możliwymi sposobami.

– Rozumiem, że dla nas to źle…? – zapytał niepewnie chłopak. – Ale dlaczego? Przecież jeżeli zamkną teren i wejdą tu ze specjalnym sprzętem, to szybciej nas znajdą.

– Niekoniecznie – powiedział mężczyzna, pochylając się w stronę Maxa. – Jeżeli skala zatrucia jest duża, czyli to coś rozprzestrzeniło się poza metro, powiedzmy w okolice poszczególnych stacji czy nawet po jakiejś części Warszawy, to nie będą mieć czasu na szukanie ocalałych ludzi.

– To znaczy co, że nas tak po prostu zabiją? – zapytał Max, nie wierząc w to, co słyszy.

Paweł wpatrywał się w niego, nie mówiąc niczego. Jednak to milczenie przeniosło więcej treści niż jakiekolwiek słowa.

– Gówno. Nie wierzę ci. Nie mogą nas zabić. Przecież żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku! Mamy telefony, internet, Youtube’a! Wszędzie błyskawicznie się to rozniesie.

– Wątpię. Pewnie już założyli na miasto płaszcz.

– Płaszcz? – zapytał zdziwiony chłopak.

– Komunikacyjny, coś na kształt pola elektromagnetycznego, odcinającego wszystkie przekaźniki danych. Zasięg w telefonach, modemy, internet. Pozostaje tylko specjalnie kodowana częstotliwość wojskowa i porozumiewanie się na krótkich falach CB. – Opanowanie w głosie Pawła było przerażające. On doskonale wiedział, o czym mówi.

– Ehe, jasne. W Polsce nie mamy takich rzeczy, co najwyżej mogą rozłożyć olbrzymią pałatkę – wtrącił Max, krzyżując ręce na piersi.

– Musisz zrozumieć, że pozwolenie, aby, nazwijmy go roboczo „wirus”, się rozprzestrzenił na inne obszary miejskie, w konsekwencji czego więcej osób może ulec skażeniu, wygląda w raporcie znacznie gorzej niż zatuszowanie śmierci paru niewinnych osób – kontynuował Paweł, nie zwracając uwagi na komentarz chłopaka.

– To co możemy zrobić? – w głosie Maxa wyraźnie było słychać rezygnację. To za dużo jak na niego. Chciałby się po prostu obudzić, pójść do szkoły i opowiedzieć kumplom, jaki to miał posrany sen. Że też akurat ten dzień sobie musiał wybrać na wagary.

– Spokojnie, przedstawiłem ci najgorszy scenariusz z możliwych.

Chłopak nie odpowiedział.

– Na początek musimy wydostać się z podziemi. Zorientujemy się, jak sytuacja wygląda na powierzchni i będziemy wiedzieć, na czym stoimy.

Pochylili się nad rozłożoną stertą papierów, gdzie każda karta była gęsto usiana nic im niemówiącymi liniami. Ciągi wentylacyjne, przewody, instalacje wodne i elektryczne… Dla laika to wszystko wyglądało tak, jakby dziecko z linijką i ołówkiem usiadło sobie i w bardzo twórczy sposób spędziło kilkanaście minut. Po kwadransie wiedzieli już, która linia co oznacza, jakimi ścieżkami mogą się poruszać i co najważniejsze – jak się wydostać na powierzchnię.

– Dobra, to jeszcze raz, od początku – powiedział Max, nie odrywając skupionego wzroku od mapy.

– Okej. Jesteśmy w tym miejscu – odparł Paweł, przykładając palec do kwadracika na mapie. – Wychodzimy i kierujemy się na północ. Po przejściu dwustu metrów powinniśmy trafić na małe stalowe drzwi i za nimi skręcić na wschód. Idziemy wąskim korytarzem, mijamy dwie pary drzwi po lewej stronie i skręcamy za nimi w lewo. Potem idziemy jakieś piętnaście metrów i po prawej stronie powinniśmy trafić na wąską wnękę z drabiną w środku. Drabina wyprowadzi nas na sam środek ulicy… – mężczyzna zaczął wodzić wzrokiem po mapie – nie, nie ma podanej nazwy. Zobaczymy. Grunt, że wyjdziemy.

Max powoli kiwnął głową, ponownie analizując cały plan.

– Brzmi nieźle. Jest blisko, więc powinno się udać – stwierdził, a jego oczy błysnęły odrobiną nadziei.

– Powinno – odparł spokojnym, stonowanym głosem Paweł. Nie zdradzał emocji, ale to już chyba była cecha nabyta przez te wszystkie lata służby. Chłopak zaczynał się do niej powoli przyzwyczajać.

– Poczekaj, a jeśli drzwi będą zamknięte na klucz? – zapytał.

Paweł popatrzył na niego w milczeniu.

– Racja. O tym nie pomyślałem. Jakieś propozycje?

– Zobacz, mamy tu narzędzia, możemy je wyważyć, czy coś – powiedział Max, wskazując ręką kilofy i łopaty ustawione w kącie.

– Tak, ale z drugiej strony nie wiemy, czy będzie czas na zabawę w wyważanie drzwi – stwierdził żołnierz. – Nie wiesz, ilu zombie tam jest, a gdy wyjdziemy, to z pewnością wszystkie rzucą się na nas niczym wygłodniałe psy.

– To co, mamy tu siedzieć do usranej śmierci? – odparował coraz bardziej zdenerwowany chłopak. Męczyła go już ta bezcelowa wymiana zdań. – Albo wyjdziemy teraz, albo zostaniemy tu na zawsze.

– No dobra, to bierzmy się do roboty. Co mamy? – Paweł przejął inicjatywę.

– Dwie latarki, na szczęście działające. Dwa kilofy, łopatę i inne narzędzia.

– Jakie?

– Nie wiem, młotek, jakieś śruby i inne dziwne rzeczy – powiedział Max, grzebiąc w dużej skrzyni i wyciągając co chwila przedmioty nieznanego mu pochodzenia i zastosowania.

Paweł zastanowił się przez chwilę.

– Dobra, to ty weźmiesz łopatę, młotek i kilka dużych śrub. Ja wezmę oba kilofy.

– Po co śruby? – zaskoczony takim pomysłem chłopak zaczął pakować je do kieszeni.

– Będziemy się skradać, śrub możemy użyć do odwrócenia uwagi, wystarczy, jak rzucimy jedną gdzieś daleko od nas, na tory.

– Sprytne – powiedział z uznaniem. – Ale latarki i tak bierzemy, nie?

– Jasne, że tak. Ale nie powinniśmy ich używać zbyt często – powiedział Paweł, ważąc w dłoni jeden z kilofów. Był ciut przydługi i ciężki, ale dobrze leżał. Max schował za pasek młotek, a do ręki wziął łopatę.

– Przewieś sobie latarkę przez ramię – zasugerował żołnierz, biorąc do ręki drugi kilof.

Po minucie stali już gotowi do akcji. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli na palcach w stronę drzwi. Umarlak, który tak uparcie się do nich dobijał przez ostatnie kilka godzin, gdzieś sobie najwyraźniej poszedł, a z korytarza nie docierały żadne dźwięki. Paweł położył palec na ustach, dając tym samym chłopakowi znak, że muszą zachować bezwzględną ciszę. Max przekręcił delikatnie klucz w zamku, po czym bardzo ostrożnie zaczął otwierać drzwi.

– Psst! – usłyszał chłopak i odwrócił się w stronę Pawła. Ten wskazał głową włącznik światła. Max skinął głową, po czym go wcisnął. Pochłonęła ich ciemność.

Bielany, godzina 20:20.

Kapeć. Taki stary, skórzany i dokumentnie znoszony. Tomek z obrzydzeniem głośno mlasnął. Musiał usnąć naprawdę głęboko. Uniósł się na łokciach i po sekundzie opadł z powrotem na wznak. W głowie mu huczało, jakby w środku odbywała się dzika impreza, z rodzaju tych wiejskich potańcówek, gdzie prędzej czy później w ruch idą sztachety i goście wzajemnie rozbijają sobie łby. Spojrzał na ławę, na której stała do połowy opróżniona butelka Wyborowej. „Pięknie” – pomyślał. Nie dość, że pił sam, to jeszcze sporo. Tylko sobie pogratulować, zwłaszcza w takiej chwili. Ponownie podjął się próby zmiany pozycji, co ku jego uciesze, tym razem zakończyło się sukcesem. Usiadł na kanapie i ze świstem wypuścił powietrze. Następnie pochylił się i wtulił głowę w ręce wsparte na kolanach, błądząc palcami w krótkiej, ciemnej szczecinie, gęsto porastającej czaszkę. Pomieszczenie uparcie wirowało. Starał się skoncentrować wzrok na telewizorze i na obrazach, które się w nim przewijały, jednak średnio mu to wychodziło. Jacyś ludzie ganiali się po ulicach, strzelali do siebie, podpalali budynki i samochody. I to wszystko w Warszawie. Dziwny film. I wtedy wszystko mu się przypomniało, wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin uderzyły w niego niczym lewy sierpowy Tysona. Stwierdził, że trzeba wytrzeźwieć i to szybko. W końcu nie mógł być pewien, czy jego drzwi i usypana za nimi blokada długo wytrzymają, a głupio by było tak umierać na kacu.

32
{"b":"643245","o":1}