Max siedział cicho i przysłuchiwał się rozmowie. W końcu zdecydował się zabrać głos.
– Ja myślę, że oni zginęli.
Odpowiedzieli mu milczeniem, czekając na dalszą część wypowiedzi. Każdy w głębi siebie miał podobne przeczucie, ale wypowiedzenie tego na głos było już czymś zupełnie innym.
– No tak – chłopak zaczął mówić dalej, jakby wyczuwając ich intencje. – Myślę, że podczas pierwszych paru godzin był chaos. Paweł, pamiętasz, co się działo w metrze, to co dopiero musiało się dziać na powierzchni.
– Tak, wiem coś o tym – wtrąciła dziewczyna. – Byłam w samym centrum miasta, na „patelni”. Tych… nie wiem nawet jak ich określić…
– Zombie – podpowiedział Max.
– Zombie? – powtórzyła dziewczyna. W głosie słychać było niesmak i zaskoczenie. – Jak to „zombie”? Przecież takie rzeczy są na filmach albo w legendach, nie w rzeczywistości. Nie, to na pewno nie zombie.
– Dlaczego nie? – zapytał. – Przecież sama widziałaś, co robią. Strzelasz do nich, a oni idą dalej. Dostają w serce i nie umierają. Możesz poucinać im nogi, a i tak będą czołgać się w twoim kierunku. Dopiero po strzale w głowę jest po problemie. A jak ich nie zabijesz, to dopadną cię i zaczną pożerać żywcem – powiedział Max. – Mówię ci, to zombie. Legendy zawsze zawierają ziarno prawdy.
Kaja zamyśliła się, ale po chwili potrząsnęła głową i zaczęła mówić dalej:
– Dobra, nieważne. Możesz nazywać ich, jak chcesz. Dla mnie to po prostu chorzy ludzie, których da się wyleczyć… – mówiąc ostatnie zdanie, przypomniała sobie rozmowę z kolegą taty, Adamem Brdakiem. I jego monolog, w którym w jasny sposób tłumaczył, że wojsko nie ma pojęcia, z czym musi się mierzyć ani jak to zrobić. Zdecydowała na razie zachować tę wiedzę tylko dla siebie. – Tak czy inaczej, w centrum miasta było ich od groma. Spędziłam na dachu kiosku kilka godzin i podczas tego czasu liczba – jak ich nazywasz – zombie, znacznie wzrosła.
– No widzicie? – odpowiedział podekscytowany chłopak – Mówię wam. Zaraza rozprzestrzeniła się tak szybko, że nie zdążyli zorganizować oporu. Część ludzi schroniła się w domach albo biurach, reszta nie miała tyle szczęścia. Wojsko przyjechało za późno. Jak dla mnie, to całe miasto umarło.
– Dlatego się stąd wynosimy – odpowiedział Paweł, cały czas w skupieniu obserwując drogę przed sobą.
Nagle gwałtownie się zatrzymał, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.
Plac Bankowy, godzina 07:05.
Pakowanie poszło szybko i sprawnie. Ubezpieczając się wzajemnie, przeszukali jeszcze raz cały budynek. Nie znaleźli jedzenia, lecz do przygotowanych pakunków dołożyli między innymi kamizelki kuloodporne, o których wspomniała Natalia. Zdecydowali się też zabrać całe wyposażenie oddziałów prewencji. Może niekoniecznie chcieli je od razu zakładać, ale woleli mieć coś takiego pod ręką na wypadek kryzysowych sytuacji. Gruby kevlarowy pancerz był stworzony do walki w tłumie, gdzie w ruch idą narzędzia wszelkiej maści. Może kły i pazury niekoniecznie, ale strój powinien idealnie się sprawdzić w konfrontacji z zombie. Problemem była jego duża waga oraz ograniczona mobilność osoby, która zdecydowała się przywdziać taki pancerz. No ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Prawdziwym problemem okazało się znalezienie pojazdu, którym się wydostaną. Chętnie ukradliby ciężką policyjną ciężarówkę z armatką wodną na dachu, ale nie mogli nigdzie odnaleźć do niej kluczy. A niestety, nikt nie potrafił spiąć przewodów na krótko i odpalić samochodu w ten sposób. Tomek skwitował to zdaniem, że na filmach zawsze ktoś taki się trafia. Reszta zbyła go milczeniem. W końcu stanęło na policyjnej furgonetce, takiej samej, jaką przyjechali na plac Bankowy. Z tą tylko różnicą, że ta miała mieć wszystkie okna. Udało się im znaleźć odpowiednie kluczyki i zapakować wszystkie torby do samochodu. Zdecydowali, że Kuba będzie prowadził, Natalia będzie jechała obok niego, zaś Tomek miał za zadanie siedzieć z tyłu samochodu i ubezpieczać wszystko, co znajdowało się poza zasięgiem pozostałej dwójki.
– Dobra, chyba wszystko mamy – powiedział Kuba, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Niewiele w środku zostało. Odpalił jednego, zaciągnął się i wypuścił dym ponad głowę. – Tomek, powiedz jeszcze raz, gdzie mieszkasz?
– Przy samej stacji metra Stare Bielany – odpowiedział chłopak.
– Okej, wiem, jak tam dojechać – stwierdził po chwili namysłu mężczyzna.
– Poczekaj, a którędy chcesz jechać? Trasą czy przez miasto? – zapytała Natalia.
– Mówiłeś, że trasa jest pusta, nie? – zapytał Kuba, patrząc na Tomka.
– Tak, ale to było wczoraj wieczorem – odpowiedział ten, przytakując. – Nie wiemy, jak wygląda teraz.
– Racja. Ale wiecie, coś mi mówi, że wieczorem ruch był raczej nieduży – stwierdził ironicznie Kuba.
Natalia uniosła brwi, co jeszcze bardziej powiększyło jej i tak już olbrzymie oczy.
– Jeżeli się mylisz, to będziemy mieć problem – powiedziała. – Jak wbijemy się w jakiś korek albo zablokowaną drogę, to kaplica – nie zjedziemy z trasy. A w mieście będzie nam łatwiej znaleźć jakąś boczną uliczkę.
„Miała rację. Cholera, jak zwykle miała rację. Co ja bym bez niej…” – pomyślał Kuba. Nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się do żony, zaglądając jej głęboko w oczy. Tomek odwrócił wzrok, chcąc dać parze minimum prywatności.
– No to jedziemy przez miasto – stwierdził Kuba. – Najpierw Anielewicza, potem w Jana Pawła II, Słowackiego, kawałek Żeromskiego i na Kasprowicza. Tak dojedziemy pod samą stację metra. To chyba najprostsza droga. Może inaczej – jedyna, jaką znam. Ale pamiętam, że tam jest pełno uliczek, więc nie powinniśmy mieć problemu w razie… problemów.
Skończył mówić i wyrzucił papierosa na ziemię. Zgniótł niedopałek butem, po czym bez słowa zasiadł na miejscu kierowcy. Odpalił silnik, który zaczął miarowo i równo mruczeć, niczym zadowolony kot. Tomek już otwierał tylne drzwi, gdy przerwał mu Kuba:
– Ej!
Chłopak wyjrzał zza samochodu zdziwiony.
– A brama? Sama się nie otworzy – wyjaśnił policjant.
Tomek trzasnął drzwiami i klnąc na czym świat stoi, ruszył przed samochodem. Najmłodsi zawsze mają najgorzej, zawsze muszą otwierać tę ciężką, przeklętą bramę. Mimo wszystko podszedł do ogrodzenia i wyjrzał ostrożnie zza krat. Brama wyjazdowa kierowała ich na Nowolipki zabudowane równymi, powojennymi blokami. Niskie, maksymalnie pięciopiętrowe budynki były oświetlone mocnym, porannym światłem. W okolicy rosły liczne drzewa, a to wszystko razem sprawiało wrażenie przebywania na osiedlu domków jednorodzinnych, a nie prawie w centrum miasta. Taka zabudowa niestety dawała też wiele potencjalnych miejsc do ukrycia. Tomek uważnie przyglądał się ulicy, cały czas trzymając rękę na przewieszonym przez ramię karabinku MP5. Nie zobaczył jednak żywej duszy. Martwej też nie. Taki spokój i sielanka niezbyt mu się podobały. Coś wisiało w powietrzu.
– Jak tam? – krzyknął z samochodu Kuba.
– Pusto! – odpowiedział chłopak i podszedł do zamka łączącego ramiona ciężkiej bramy – otwieram.
Zawiasy zgrzytnęły i wrota stanęły otworem. Chwilę później furgonetka wytoczyła się powoli na ulicę, a Tomek zajął już przynależne mu miejsce w aucie. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie ma sensu zamykać bramy. Ruszyli.
Po dojechaniu do alei Jana Pawła II, co zajęło im mniej niż dwie minuty, Kuba zatrzymał się, stając kilkanaście metrów przed skrzyżowaniem.
– Co się dzieje? – zapytała Natalia, uważnie rozglądając się wokół. Zresztą każdy miał teraz oczy z tyłu głowy i był maksymalnie wyczulony na najmniejszy podejrzany ruch.
Kuba nie odezwał się, tylko lustrował ulicę wzrokiem, pozostając cały czas w skupieniu.
– Co widzisz? – zapytał spokojnie, nie patrząc na Natalię.
Ta starała się skupić na kierunku, w który patrzył Kuba. A że latał oczami w każdą stronę, okazało się to dość trudnym zadaniem.