Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Dwie małe skrzynki. Opatrunki, bandaże, środki dezynfekujące i antybiotyki. Nie wiemy dokładnie jakie, nie mieliśmy czasu czytać ulotek – rzuciła ironicznie, jednak Paweł nie zareagował na to w żaden sposób. Jego umysł pracował teraz na najwyższych obrotach, nie pozostawiając miejsca na zabawę.

– Okej. Znaleźliście jedzenie?

Tym razem odezwał się Max.

– Tak, trafiliśmy na konserwy. Nie znalazłem pieczywa ani wody, ale mamy około osiemdziesięciu puszek z terminem ważności gdzieś do końca świata. I jeden dzień dłużej.

Paweł kiwnął w milczeniu głową.

– A co z nim? – zapytała Kaja, wskazując ręką transporter.

– Jest dobrze – odpowiedział wyraźnie dumny z siebie Paweł. – Ma sprawny silnik, pełen bak i zapas paliwa na czterysta kilometrów.

– Tylko? – wtrącił Max.

– Aż. Wiesz, ile ten smok pali?

– Nie chcę wiedzieć.

– Tak myślałem. Dobra, dzieciaki, wskakujemy na pakę i spadamy.

Powiedziawszy to, Paweł usiadł na miejscu kierowcy, a Kaja ruszyła w kierunku tylnego włazu. Tylko Max stał niewzruszony i grzał się w porannym słońcu, marszcząc w skupieniu krzaczaste brwi. Delikatny wiatr smagał jego długie włosy, co chwila ciskając jakiś kosmyk na twarz chłopaka, ten jednak zdawał się tego nie zauważać.

– Paweł… – zaczął powoli. Mężczyzna spojrzał na niego zza kierownicy.

– Hm?

– A… – chłopak odchrząknął – gdzie ty właściwie chcesz jechać?

Paweł zastanowił się przed chwilę, patrząc na Maxa. Stwierdził, że pytanie chłopaka nie jest przypadkowe.

– Dlaczego pytasz?

Max rozejrzał się wokół, jakby szukał kogoś, kto odpowiedziałby za niego. Paweł dał mu odrobinę czasu.

– Bo wiesz, myślałem o moich rodzicach – wyrzucił w końcu z siebie Max. – Chciałbym zajrzeć do domu i zobaczyć, czy wszystko z nimi okej.

Paweł czuł się zbity z tropu. Chłopak nawet słowem nie wspomniał wcześniej o swojej rodzinie, a przecież, jakby nie patrzeć, mieli na rozmowę o niej dość czasu. Z drugiej strony może był zbyt zaabsorbowany walką o przetrwanie? Ale czy można to uznać za wystarczające tłumaczenie? Takie dywagacje nie miały teraz najmniejszego sensu.

– Rozumiem – powiedział Paweł. – Gdzie mieszkacie?

– Na Bemowie. Na ulicy Conrada.

– Jasne, możemy tam pojechać.

Oczy Maxa rozbłysły.

– Serio, to nie będzie problem? – zapytał z entuzjazmem.

– Żartujesz? – zapytał Paweł, chyba odrobinę zbyt szorstko.

– Nie, to znaczy, dziękuję – odpowiedział zdezorientowany chłopak. – Ale nie odpowiedziałeś mi, gdzie chcesz jechać – dodał.

– Na południe. Znajdziemy tam jakąś chatkę i przeczekamy to wszystko wysoko w górach, w jakimś trudno dostępnym miejscu – stwierdził.

– Okej… – odpowiedział chłopak. – Ale dlaczego akurat góry? Nie powinniśmy zostać w mieście i poczekać na wsparcie? Na wojsko czy lekarzy, aż wymyślą szczepionkę i wszystko wróci do normy?

– Max, widzisz, co się stało z obozem – powiedział Paweł, pochylając się nad chłopakiem. – Tu, w mieście, nie jesteśmy bezpieczni. Po pierwsze dlatego, że w terenie zabudowanym ciężko jest prowadzić operacje wojskowe, a po drugie dlatego, że w Warszawie żyje, a może powinienem powiedzieć: żyło, kilka milionów ludzi. Teraz każdy z nich potencjalnie może być naszym wrogiem. Rozumiesz?

Oczy Maxa rozszerzyły się, gdy do jego umysłu dotarły słowa komandosa.

– Tak, rozumiem. Cholera – odpowiedział, ostatnie słowo kierując bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy.

– Dobra. Wsiadaj i ruszamy, bo tracimy tylko czas.

– Jasne.

Max wgramolił się do transportera, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Nie spostrzegł Kai, która wcześniej stała, przysłuchując się dyskusji, i zniknęła, gdy tylko skończyli rozmawiać.

Ruszyli.

Dwadzieścia minut później dotarli do skrzyżowania alei Jana Pawła II i Alei Jerozolimskich. Poruszali się żółwim tempem. Ciężki transporter co prawda dawał olbrzymie poczucie bezpieczeństwa w połączeniu z naprawdę zadowalającą mobilnością, jednak miał jedną wadę – nie był czołgiem. A czołg przydałby się chociażby po to, aby przejechać po dziesiątkach pozostawionych na pastwę losu samochodach. Niestety, dysponując takim sprzętem, byli zmuszeni kluczyć pomiędzy autami i szukać dróg, którymi dałoby się przejechać.

– Tato… – powiedziała cicho Kaja, siadając obok Pawła.

– Hm? – zapytał mężczyzna. Gdy usłyszał to magiczne słowo, wypowiedziane przez swoją jedyną, ukochaną córkę, serce zabiło mu mocniej. Niespełna pół doby temu nie spodziewał się, że w ogóle kiedykolwiek jeszcze ją ujrzy. Mimo wszystko wygląda na to, że opatrzność czuwa.

– Gdzie się podziali wszyscy ludzie? – zapytała dziewczyna.

Paweł milczał dłuższą chwilę. Po części dlatego, że zastanawiał się nad odpowiedzią na tak trudne pytanie. Ale także dlatego, że myślał, jak ominąć wielki, przewrócony na bok autobus, i zastanawiał się, co spotkają po jego drugiej stronie. Poza tym – po prostu bał się odpowiedzieć. Bał się, że Kaja usłyszy w jego głosie strach, który tłumił głęboko w sobie od kilkunastu godzin. I niepewność, co przyniesie przyszłość. Od wyjścia z metra Paweł prowadził nieustanną wewnętrzną walkę – czy warto podejmować ryzyko i próbować wydostać się z miasta? Czy jest sens walczyć, czy może powinni zabarykadować się i przeczekać wszystko w jakimś bezpiecznym budynku, w którym byłoby pełno jedzenia, i do którego byłby ograniczony dostęp? Czy poddać się i zakończyć tę nierówną walkę? Co prawda jako zawodowy żołnierz tę trzecią opcję od razu odrzucił, jednak pozostałe nie dawały mu spokoju.

Aż do momentu, w którym zobaczył swoją córkę w objęciach tych ohydnych, śmierdzących facetów. Wtedy jego wewnętrzne rozterki zniknęły, całą siłę woli koncentrując na jednym, banalnie oczywistym zadaniu – zapewnieniu Kai bezpieczeństwa.

– Nie wiem, kochanie – odpowiedział w końcu zgodnie z prawdą. – Nie wiem.

Kaja przyjęła deklarację w milczeniu. Spodziewała się odpowiedzi tego typu. Ojciec zawsze był z nią szczery – już od najmłodszych lat. Nie owijał w bawełnę. Nawet mówiąc o śmierci jej mamy, a swojej ukochanej żony. Z jednej strony Kaja chciałaby, żeby czasem delikatnie nagiął prawdę i podkoloryzował nieco wersję wydarzeń, ale z drugiej była mu wdzięczna za szczerość. To wytworzyło u niej warstwę, pomagającą przetrwać trudne sytuacje.

– A jak myślisz, co się z nimi stało? – zapytała, łapiąc się rączki nad głową. Transporterem bujało, jakby na zewnątrz wiał halny.

– Myślę, że część z nich uciekła. Zdążyli się sami ewakuować albo wojsko ich ewakuowało – odpowiedział mężczyzna.

– Wojsko? – zapytała dziewczyna, unosząc brwi – Tak jak to zrobili na Polach Mokotowskich?

„Cholera” – pomyślał Paweł. „Za dobrze ją wyszkoliłem”.

– Nie, Kaja, nie tak. Myślę, że zorganizowali ewakuację i wywieźli stąd kilkaset tysięcy ludzi. W jakieś bezpieczne miejsce, może do…

– A ja myślę, że kłamiesz – przerwała mu dziewczyna.

– Dlaczego?

– Bo zbyt mało czasu minęło – stwierdziła. – Ewakuacja całego miasta zajęłaby kilkanaście godzin, więc może i by się wyrobili, ale tylko wtedy, gdyby cała operacja była wcześniej dobrze zaplanowana i przygotowana. Logistyka musiałaby być dopięta na ostatni guzik. Komunikaty musiałyby być spójne i jasne. A to fizycznie niemożliwe. Mieli za mało czasu.

Kaja mówiła z sensem, trzeba było jej to przyznać. Pomimo traumy, jakiej doświadczyła, była w stanie zachować trzeźwość umysłu i zdolność racjonalnej oceny sytuacji.

Minęli Hotel Marriott i ich oczom ukazała się olbrzymia, niezgrabna bryła Dworca Centralnego. Po jego wschodniej stronie majaczył monumentalny Pałac Kultury i Nauki, symbol Warszawy, pamiętający jeszcze czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Wszystko wydawało się być puste i zapomniane. Budynki wyglądały jak makiety pozostawione przez dziecko, które się nimi znudziło i poszło się bawić gdzie indziej. Zresztą, to samo można by powiedzieć na temat całego miasta. Widać, że ludzie opuścili je w popłochu, nie bacząc na to, czy kiedykolwiek będzie im dane wrócić i zabrać swoje dobra.

63
{"b":"643245","o":1}