Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wiem, rozumiem. Mi też coś tu nie gra. Dlatego musimy być maksymalnie ostrożni. I przyspieszyć.

– Przyspieszyć? – zapytał chłopak.

– A czym się obronisz, jeśli nagle nas zaatakują? – tym razem Paweł odwrócił się i spojrzał na Maxa, którego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Wyobraźnia chłopaka działała dość dobrze, toteż nie miał najmniejszego problemu ze zwizualizowaniem sobie tego, co by się stało, gdyby otoczyło ich kilku zombie. Zaczęli iść szybciej, jeszcze uważniej rozglądając się wokół.

Nie wierzyli w swoje szczęście, gdy po wyjściu zza kępy krzaków ich oczom ukazał się zniszczony obóz wojskowy. Paweł gestem dłoni pokazał chłopakowi, żeby ukucnął. Skryli się za wielkim dębem i przez chwilę w milczeniu obserwowali teren.

– Teraz musimy uważać. Jacyś… zombie – Paweł z trudem wykrztusił z siebie drugie słowo – dalej mogą tu być. Żerować. Albo po prostu kręcą się bez celu, co i tak nieźle im wychodzi. Nieważne. Podchodzimy, bierzemy najbliższą broń i cały czas trzymamy się razem, jasne? Jak zobaczymy, że jest czysto, to możemy się rozejrzeć za resztą rzeczy. Umiesz strzelać?

Max pokręcił przecząco głową.

– To się nauczysz. Kiedy podniesiesz broń maszynową, najpierw sprawdź magazynek – jeśli jest pełny, to od razu przełącz tryb prowadzenia ognia na pojedynczy. Przeważnie jest albo taka mała wajcha, albo guzik, który zwalnia magazynek. Wciskasz, wysuwasz, sprawdzasz. Potem po prostu wsadzasz go z powrotem, aż usłyszysz głośne kliknięcie. To znaczy, że zamek załapał. Pokażę ci, gdzie przełączyć tryb prowadzenia ognia. Inaczej po wciśnięciu spustu w parę sekund zostaniesz bez amunicji. To może cię kosztować życie. Jasne?

Tym razem kiwnięcie było potakujące.

– Dobra, to idziemy. Trzymaj się za mną.

Powiedziawszy to, Paweł wyszedł zza skrywającego ich drzewa i pochylony ruszył w kierunku wyłomu w ogrodzeniu. Max trzymał się tuż za nim. Przeszli po leżącej na ziemi siatce i kłębach drutu kolczastego, uważnie stawiając nogi, żeby tylko się nie poranić. Tu zapach śmierci był niemalże namacalny. Fetor gnijącego, rozkładającego się mięsa unosił się w powietrzu, przyprawiając o zawroty głowy. Setki much żerowały na fragmentach porozrywanych ciał. Obóz przypominał scenografię z horroru, gdzie zbyt fantazyjny scenarzysta rozlał zdecydowanie za dużo sztucznej krwi i porozrzucał kilogramy mięsa, żeby tylko jak najwierniej oddać klimat rzezi. Jedyna różnica polegała na tym, że to wydarzyło się naprawdę. Krew nie była sztuczna, tak samo jak walające się fragmenty ludzkich ciał. Max, który z obrzydzeniem, ale i dziwną fascynacją przyglądał się wszystkiemu, zwymiotował nagle śniadanie, zginając się wpół. Fragment nadgryzionego ucha, na który przez przypadek chłopak nadepnął, był swoistym punktem krytycznym dla jego żołądka. Paweł tylko odwrócił się i gestem dłoni nakazał chłopakowi zachować maksymalną ciszę. Zmaltretowany nastolatek kiwnął głową przepraszająco.

Wyszli zza namiotu i ukucnęli za drewnianymi skrzyniami. Paweł wystawił głowę, uważnie lustrując otoczenie i nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów. Naraz schylił się i zanurkował między skrzynie, aby po chwili powrócić z karabinem maszynowym typu Beryl. Sprawnym ruchem sprawdził zawartość magazynka, po czym ponownie załadował i od razu odbezpieczył. Max był pod wrażeniem fachowych ruchów komandosa. Z jego punktu widzenia wszystko odbyło się machinalnie, jakby bez świadomości Pawła – ale każdy ruch był przemyślany, nic nie działo się bez przyczyny. Niby taki szczegół jak przeładowanie broni, a pozwala pokazać, jak bardzo ktoś jest obeznany z tematem. Chłopakowi zrobiło się dużo lżej na sercu.

Nagle usłyszeli dziewczęcy krzyk, dobiegający gdzieś spomiędzy namiotów. Przez ułamek sekundy Max zdążył zobaczyć, jak oczy Pawła rozszerzają się z przerażenia, po czym mężczyzna rzucił się biegiem w kierunku, z którego dobiegał głos. Chłopak bez zastanowienia ruszył tuż za nim.

Pola Mokotowskie, godzina 05:25.

Udało mu się. Jacek sam był w szoku, gdy stwierdził, że czwórka ćwierćprzytomnych mężczyzn dała się w końcu obudzić. Szli teraz obok niego, mamrotaniem wyrażając swoje niezadowolenie. Nie był do końca świadom, jak udało mu się ich namówić do wyprawy. Może obietnicą skarbów, jakie znajdą w splądrowanym obozie? Całej tej broni, wojskowych pojazdów, amunicji. Dodatkowych zabawek i atrybutów władzy, która tak bardzo przypadła im do gustu. Jednak gdy Jacek sięgnął głębiej do skołatanych pokładów własnej pamięci, przypomniał sobie, że to rozmowa z największym góralem, z Grzegorzem, przyniosła oczekiwany rezultat. Grzesiek w pewnym momencie po prostu kiwnął głową, mruknął do kompanów: „Idziemy”, a cała reszta wstała i poszła.

Pomimo wczesnej pory, słońce już mocno grzało. Niestety to sprawiło, że wszyscy jeszcze bardziej śmierdzieli. Jacek zastanowił się, kiedy ostatni raz się kąpał, ile dni przed… inwazją? Atakiem? Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. Może apokalipsą? Chociaż nie, te wszystkie terminy określają zmianę na coś gorszego. Natomiast dla wysuszonego pracownika korporacji, paradującego w czerwonej od krwi koszuli, zmiana, jaka nastąpiła, była zmianą na lepsze. Nowy początek. Tak. Jacek kiwnął głową w milczeniu. Nowy początek, gdzie każdy zaczyna z czystą kartą. Stare zasady zostały wymazane i zastąpione nowymi. Lecz nowe zasady tak naprawdę sięgały głębiej w przeszłość niż cała ludzkość, czyli były starsze od starych. Bo jakby nie patrzeć, od zarania dziejów żeby żyć, trzeba zabijać. Jacek zatonął w mrocznych odmętach własnych myśli i ocknął się dopiero, gdy poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Spojrzał w górę i ujrzał wpatrujące się w niego oczy Grzegorza.

– Ej. Jesteśmy – powiedział tubalnym głosem, po czym jako pierwszy wkroczył do zdewastowanego obozu.

W tym momencie oprzytomniał. Dotarli. Mężczyźni rozpierzchli się między namiotami. Plądrowali skrzynie, zaglądali we wszystkie zakamarki. Przez chwilę Jacek zastanawiał się, czego oni właściwie szukają? Odpowiedź była prosta – wszystkiego, co wyda się im wystarczająco atrakcyjne. Czy potrzebne? Nieważne.

– Kurwa, co za rozpierdol – dotarło do niego gdzieś zza namiotu. Otoczenie, w którym się znaleźli, faktycznie nie wyglądało za dobrze. Po przejściu kilkunastu metrów, człowiek przyzwyczajał się jednak do wszechobecnego widoku krwi i fragmentów ludzkich ciał. Ciężki zapach śmierci cały czas unosił się w powietrzu, utrudniając oddychanie. Do tego promienie słoneczne sprawiały, że nad walającymi się wszędzie wnętrznościami unosiła się delikatna mgiełka, w której kłębiły się dziesiątki much.

Jacek poczuł się, jakby trafił do ziemi obiecanej – do jego własnego królestwa, azylu, w którym może czuć się niczym król.

Nagle jeden z mężczyzn wydał z siebie okrzyk zaskoczenia. Wszyscy wybiegli na polankę, gdzie ujrzeli ciężki wojskowy transporter opancerzony. Oczy mężczyzn rozbłysły z podniecenia. Jacek natomiast wykorzystał tę chwilę, żeby usunąć się w cień. Doprowadzili go do obozu. Teraz znajdzie broń, pozbędzie się ich i będzie mógł dalej działać na własną rękę. Znikając za wojskowym starem, zobaczył jeszcze, jak Grzegorz podchodzi do zamkniętego transportera i zaczyna pukać w gruby pancerz.

Pola Mokotowskie, godzina 05:35.

Kaję obudziło stłumione stukanie w pancerz pojazdu. Nie był to ani odgłos ostrzału, ani nieskoordynowane walenie zombie. To było miarowe, rytmiczne pukanie, którego sprawcą musiał być człowiek. Raz dwa. Raz dwa trzy. Serce dziewczyny zabiło szybciej. „Przybyła odsiecz! Wreszcie!” – pomyślała. Sięgnęła ręką do dźwigni otwierającej drzwi, gdy nagle zatrzymała się w połowie ruchu. Usłyszała stłumione głosy, jednak nie była w stanie rozróżnić pojedynczych słów. Coś podpowiadało dziewczynie, że nie powinna otwierać. Przeczucie to podobne było do tego, które towarzyszyło jej podczas spotkań z Adamem Brdakiem i które przecież okazało się zupełnie bezpodstawne. Głośno wydychając powietrze, pozbyła się lęku i otworzyła właz.

58
{"b":"643245","o":1}