– Max. Obudź się. Już czas.
Chłopak błyskawicznie zerwał się z posłania i usiadł. Długie, czarne loki zafalowały i napuszyły się jakby w geście protestu, po czym odpadły, zasłaniając tym samym szeroko otwarte, brązowe oczy nastolatka. Paweł przyglądał się mu, pozwalając, by chłopak się trochę rozbudził. Max przetarł dłońmi po zaspanej twarzy, następnie spojrzał na Pawła, potem za okno i powiedział:
– Naprawdę już? – było to pytanie pełne rezygnacji, ale też nadziei, że może mężczyzna zmieni zdanie.
– Tak. Powinniśmy wyjść – odpowiedział spokojnym głosem Paweł.
– Skoro tak…. A właściwie to dlaczego tak wcześnie?
– Łatwiej i bezpieczniej poruszać się w świetle dnia.
– Rozumiem, naprawdę, ale czy to musi być piąta rano? Nie mógłbym jeszcze trochę poooospać? – przeciągnął ostatni wyraz, kładąc się z powrotem na posłaniu i jednocześnie zamykając oczy.
Paweł uśmiechnął się pod nosem. Ten chłopak przypominał mu jego własną córkę, która codziennie rano musiała stoczyć zażartą walkę z kołdrą. Swoją drogą, walkę, którą nierzadko przegrywała.
– Wstawaj. Może czekać nas długi dzień – powiedział mężczyzna i podniósł się z podłogi. Po chwili usłyszał, jak Max, niechętnie, też się podnosi, mamrocząc coś pod nosem.
Kilkanaście minut później byli już po śniadaniu i porannej toalecie. Paweł zaryzykował nawet zrobienie kawy, jednak warował przy czajniku i wyłączył go natychmiast, gdy tylko zaczął gwizdać. Teraz stał z gorącym kubkiem w ręku i wdychał aromat świeżo parzonej kawy. Max podszedł do niego i z obrzydzeniem spojrzał na zawartość kubka.
– Bez mleka? – zapytał.
– Bez.
– A cukier?
– Łyżeczka. Czasem półtorej – odpowiedział oficer.
– Masakra. Jak ty to możesz pić? – zapytał Max, który zebrał się w sobie i powąchał napój. Przez ciało przeszedł mu dreszcz.
– Normalnie. Przyzwyczaiłem się – powiedział rozbawiony Paweł. – Jak jedziesz w pole na dwa miesiące… no, na poligon znaczy, to mleka nie bierzesz, bo się łatwo psuje. Cukier szybko się kończy, kawa zresztą też, ale łatwo ją ukryć. Cukier na dodatek kradną te łapserdaki od herbaty. Poza tym – kawa stawia na nogi. Ach, i jeszcze jedna rzecz. Ale nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć.
Oczy Maxa rozszerzyły się z zaciekawieniem.
– Co? Powiedz.
Paweł pochylił się konspiracyjnie nad chłopakiem, rozejrzał wokół i kiedy upewnił się, że w pomieszczeniu nie ma żadnego zombie, który ich podsłuchuje, wyszeptał:
– Poza tym mi to po prostu smakuje.
Max odsunął się i zmarszczył brwi. Po chwili jednak uśmiechnął się, a następnie odwrócił na pięcie i podreptał w stronę swojej herbaty.
Przez chwilę rozmawiali na temat przeszukania szaf właściciela domu, lecz jednogłośnie stwierdzili, że to jeszcze nie ten etap. Jeszcze za wcześnie na plądrowanie czyjegoś domu w poszukiwaniu zastępczych ubrań. Cała sytuacja trwa niespełna dobę, a kradzież byłaby jakby potwierdzeniem kryzysowej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wystarczy, że ukradli pożywienie ze sklepu na dole.
– Max, jak będziemy na dole, to weź jeszcze trochę jedzenia do plecaka – zaczął Paweł. – A tak w ogóle to powinniśmy już ruszać. Jesteś gotowy?
Chłopak spojrzał na niego i odpowiedział:
– Tak. To znaczy, szczerze mówiąc, w ogóle mi się nie chce tam iść, ale skoro tak będzie lepiej…
– Będzie – wszedł mu w zdanie Paweł. – Jeżeli sytuacja się polepszy, a przynajmniej nieco unormuje, to szybciej nas tam znajdą. Albo my znajdziemy pomoc. Jeżeli się pogorszy, to prędzej czy później skończy nam się jedzenie i tak czy inaczej, będziemy musieli stąd wyjść.
– Przecież mamy cały sklep jedzenia. Starczyłoby na całe miesiące na naszą dwójkę – zripostował chłopak, zakładając ciężkie glany na nogi.
– Tak, zgadza się – rzekł Paweł. – Zakładając, że nikt inny nie wpadłby z wizytą. Poza tym, nie mamy broni. Max, posłuchaj. Pozostawanie w ruchu to nasza jedyna szansa na przeżycie. Uwierz mi, wiem coś na ten temat.
Tak, tego argumentu chłopak nie mógł przebić. Niby oglądał Discovery i tam też mówili, że przemieszczanie się jest jednym z priorytetów. O ile oczywiście jest możliwe. Szkoda, że nikt nie zrobił programu o tym, jak przeżyć we własnym mieście opanowanym przez zombie.
Kilka minut później byli już na dole. Paweł zszedł pierwszy, delikatnie otwierając drzwi i zaglądając w każdy róg. Za broń służył mu tasak do mięsa, który znalazł w kuchni właściciela mieszkania. Słabo, ale aktualnie nie było nic lepszego.
Upewniwszy się, że sklep nie wywołał specjalnego zainteresowania zombie, mężczyzna i chłopak zagłębili się między półki z jedzeniem. Paweł kazał chłopakowi zapakować do plecaka kilka konserw mięsnych i suchary, podczas gdy sam został na czatach. Konserwy miały długi termin przydatności, poza tym nie trzeba było się o nie jakoś szczególnie troszczyć w transporcie. Max zapakował w sumie około siedmiu kilogramów jedzenia, doliczając jeszcze butelkę z wodą przytoczoną do bocznych pasków plecaka. Tymczasem Paweł przyglądał się ulicy. Okazała się pusta, jakby wymarła. Co zresztą niewiele mijało się z prawdą. Żadna żywa czy nieumarła dusza nie pokazała się w zasięgu wzroku.
– Okej, mam wszystko, co kazałeś mi wziąć – powiedział Max, podchodząc na kuckach do Pawła.
Ten kiwnął mu potakująco głową.
– Cholera, miałem nadzieję, że uda nam się tu znaleźć jakąś broń – powiedział z rezygnacją, rozglądając się jeszcze po półkach.
– Nie, tu jest tylko jedzenie – skwitował Max.
Paweł pokiwał w milczeniu głową. Wyjście z bezpiecznej kryjówki, dodatkowo z jednym tylko tasakiem, wydaje się być dość nierozsądnym rozwiązaniem. Ale decyzja już zapadła.
– Dobra, idziemy.
Max przełknął głośno ślinę i ruszyli w stronę zamkniętych drzwi.
Mimo wczesnej godziny, było już ciepło. Poranne, lipcowe słońce przyjemnie grzało ciała, dodając otuchy i podnosząc morale. Paweł nie mógł się nadziwić Maxowi, który kroczył w ciężkich glanach i grubych bojówkach. Sam nieraz chodził w wysokich, wojskowych butach, co było dość oczywiste, ale tamto obuwie było inne. Dostosowane do warunków klimatycznych, w których rozgrywała się dana akcja, oddychające. Natomiast te buciory wyglądały na stworzone z nieprzepuszczającej powietrza warstwy, w której stopy dosłownie się gotują. Jednak chłopak zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Obaj stąpali spokojnie, jakby poruszali się po polu minowym, jednocześnie bacznie rozglądając się wokół.
Po kilku minutach wędrówki weszli na ulicę Stefana Batorego, przeszli między równo ustawionymi blokami i oficjalnie znaleźli się na Polach Mokotowskich. Pola swoją powierzchnią łączyły trzy dzielnice Warszawy – Ochotę, Śródmieście i sam Mokotów. Paradoksalnie najmniejszy przydział pozostawiając tej ostatniej. Jedno z ulubionych miejsc spędu warszawiaków, pełne zieleni, drzew i małych stawów. Teraz również pełne cierpienia, krwi i śmierci. Paweł czuł się, jakby kroczył we śnie. Nie zatrzymywał się, ale stąpając powoli po zielonej trawie, pozwolił się ponieść ponurym myślom. Prawdopodobnie zrobiłoby mu się lżej na sercu, gdyby wiedział, że Max odbiera to dokładnie tak samo, jak i on. Chłopak oddałby całe zgromadzone jedzenie, żeby tylko nie zagłębiać się między drzewa.
Park był pusty. Taki stan rzeczy nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza że była środa, przed godziną szóstą rano. Jednak coś było nie tak. Brakowało ptaków, które codziennie rano wyśpiewywały swoje arie, ku uciesze miłośników wczesnego wstawania i ku utrapieniu tych, którzy woleli dłużej spać. Powietrze pachniało inaczej, jakby było przesycone bólem. Jakby znaleźli się w szpitalu.
– Ej, Paweł – zagadał chłopak. Mężczyzna mruknął, co znaczyło, że go usłyszał, jednak nie odwrócił się, bo uparcie wpatrywał się przed siebie w poszukiwaniu najmniejszego ruchu. – To chyba dziwne, że nikogo tu nie ma, nie? – dokończył Max.
– Mhm – stwierdził Paweł – też o tym myślałem.
– To znaczy wiesz, mi nie przeszkadza, że jest tak pusto i nie wałęsają się te pojeby, ale… – zaczął się tłumaczyć Max.