Jak się okazało, mężczyzna w garniturowych spodniach wcale nie wyglądał najdziwniej. Zauważyła młodego chłopaka w krótkich bojówkach i dużych czarnych słuchawkach, przewieszonych przez szyję – leżał na wznak, wpatrując się martwym wzrokiem w niebo nad głową. Całe ubranie miał obszarpane i umazane krwią. Kawałek dalej leżała dziewczyna – Kaja automatycznie oszacowała, że mogłaby być jej koleżanką z klasy. Leżała na brzuchu, a w jej boku zionęła dziura, jakby wewnątrz ciała eksplodował mały ładunek wybuchowy.
Naraz usłyszała wystrzał. Po ułamku sekundy następny. Wszystko wydawało się tak cholernie nie na miejscu. Środek pięknego polskiego lata, centrum Warszawy i takie rzeczy dziejące się wokół niej. Trupy, strzały, pewnie policja i czort wie, co jeszcze. Kaja nie do końca była świadoma sytuacji, w której się znalazła – nie odbierała jej jeszcze jako bezpośredniego zagrożenia dla własnego życia. Pewnie za chwilę zza drzewa wyskoczy prezenter telewizyjny z przyklejonym na stałe do twarzy kretyńskim uśmieszkiem i pogratuluje jej wygrania dwustu złotych w najnowszym TV show. Wtedy właśnie przypomniała sobie o chłopaku, do którego jechała – niewiele myśląc, rzuciła się biegiem w stronę „patelni”, ku samej paszczy lwa.
Zatrzymała się na szczycie schodów. Pod nią roztaczała się tak zwana „patelnia” – betonowy plac, łączący przejścia podziemne i wejście do centralnej stacji metra. Gdyby nie złapała się barierki, z pewnością upadłaby z powodu tego, co zobaczyła.
Ciała. Dziesiątki zmasakrowanych, jęczących i wijących się ludzi. Część z nich chodziła ogłuszona jak po wybuchu, inni trzymali się za otwarte rany i wołali o pomoc. Dostrzegła nawet, że ktoś klęczy pod ścianą i się modli. Ale przeważająca większość leżała bez ruchu. Martwa.
Nagle wszystko stało się jasne.
Zamach bombowy. Terroryści. Al-Kaida, pewnie nawet sam Osama. Pan od WOS-u miał rację, mówiąc, że Polacy niepotrzebnie się pchają do Afganistanu. To nie nasza wojna, ale jak już się wsadziło kij w mrowisko, to mrówki się wkurzyły, mówił. I słusznie, miały ku temu powody. A i bliżej im do nas niż do Wielkiego Brata zza oceanu.
Kaja nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Miała wrażenie, że zapomniała też o oddychaniu i że zaraz zemdleje – co nie było tak dalekie od prawdy. Intuicja dziewczyny wariowała, wysyłając jasny przekaz – albo zaraz stąd wiejmy, albo zostajemy tu na zawsze.
Jednak Kaja wiedziała, że nie może po prostu uciec – musiała odnaleźć Adama, chociaż w głębi duszy przeczuwała, że przybyła za późno. Zacisnęła zęby i ruszyła niepewnie przed siebie.
Wszystko wokół niej było tak nierealne, że dziewczyna czuła się jak w filmie. Przypomniała jej się scena z którejś części Egzorcysty, gdy kapłan kroczy przez pole bitwy usiane trupami żołnierzy – w powietrzu krążą setki kruków, co chwila pikując i rozszarpując coraz to nowe truchła. Poza tym, że Kaja nie była kapłanem, ptaki nie rozrywały trupów, a leżący ludzie nie zginęli w walce, wszystko było podobne. To znaczy, de facto było zupełnie inne, ale Kaja i tak czuła się jak w filmie.
Młoda kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę. Włosy opadały jej na twarz, więc Kaja tylko mogła sobie wyobrazić grymas bólu, jaki się na niej malował. Postąpiła krok naprzód, wyciągając również swoją dłoń na spotkanie. „Jezu, nie dam rady im wszystkim pomóc” – pomyślała. Nagle ręka kobiety zacisnęła się kurczowo na nadgarstku dziewczyny. Kaja odruchowo wyrwała się i zrobiła krok w tył. Zachowanie nieznajomej było dla niej ogromnym zaskoczeniem – żadnego wołania o pomoc, informacji, gdzie i co boli – po prostu zacisnęła rękę, jakby od tego zależało jej życie.
Kaja stwierdziła, że kobieta najpewniej jest w szoku. Musiała jednak iść dalej, bo inaczej nie znajdzie Adama. Ruszyła przed siebie, starannie omijając leżące na betonie ciała, zarówno te martwe, jak i te jeszcze się ruszające. Nigdzie nie mogła dostrzec swojego chłopaka. Modliła się w duchu, żeby udało mu się uciec i żeby go tutaj nie znalazła – jednak z każdym krokiem, z każdym kolejnym zmasakrowanym ciałem, które mijała, jej nadzieja kurczyła się, a umysł podsuwał coraz czarniejsze wizje. W pewnym momencie usłyszała jęk wyraźniejszy niż pozostałe. Odwróciła się i zobaczyła czołgającą się w jej stronę kobietę, tę samą, która wcześniej wyciągała ku niej rękę. Teraz przesuwała się mozolnie, co chwila zatrzymując się i – jak poprzednio – wyciągając dłoń w stronę dziewczyny. Jęczała przy tym tak, jakby opłakiwała całą swoją zmarłą rodzinę.
Kaja patrzyła na nią z niedowierzaniem. Kątem oka zauważyła, że w ślad kobiety poszło jeszcze parę osób – wszystkie czołgały się powoli w jej stronę. Dziewczyna poczuła zimny dreszcz prześlizgujący się po karku.
Nagle jeden z mężczyzn zatrzymał się, spojrzał pod nogi i dostrzegł na ziemi małego chłopca. Dziecko żyło i właśnie starało się wydostać spod leżącej na nim martwej kobiety. Kaja widziała, jak mężczyzna pochyla się w stronę dziecka. „Chce mu pomóc” – pomyślała. Jednak ten zrobił coś zgoła innego – złapał malca za rękę, pociągnął ku sobie i wgryzł się w nią niczym wygłodniały wilk. Chłopiec wrzasnął z bólu i przerażenia. Niewiele myśląc, Kaja podbiegła i z rozbiegu kopnęła mężczyznę w twarz. Ten upadł, puszczając dzieciaka. Dziewczyna przesunęła zwłoki kobiety i uwolniła chłopca.
W tym momencie była już pewna, że to nie atak bombowy. Może chemiczny, może rozpylili jakiś gaz, który pomieszał ludziom w głowach? Nie miała czasu zastanawiać się, co spowodowało taką agresję w ludziach – musiała szybko znaleźć wyjście z tej ponurej sytuacji. Ludzie zaczęli zacieśniać krąg wokół niej. Kaja kazała chłopcu się skulić i sama zaczęła odpędzać od siebie coraz większe ilości łapczywie wyciągniętych rąk. Uderzyła stojącego za nią mężczyznę łokciem w twarz. Odchylił się, tracąc równowagę, jednak po sekundzie ruszył z powrotem w jej kierunku. Bez słowa, bez zbędnego komentarza. Nie poleciały w jej stronę żadne: „Ty szmato, zabiję cię, rozwaliłaś mi nos, teraz to ja ci pokażę”. Nie, nic. Cisza. I dla Kai było to chyba gorsze niż potok przekleństw. Gorsze, bo zaczęło jej się wydawać, że nie otaczają jej ludzie, tylko coś zupełnie innego.
Alarm w jej głowie szalał w najlepsze, chłopiec skulony u jej stóp krzyczał i płakał. Nagle czas jakby zwolnił. Kaja zaczęła taniec kata – treningową sekwencję karate, w której każdy ruch miał swój początek w poprzednim – eliminując coraz większą liczbę atakujących osób. Wieloletnie treningi nauczyły ją kontrolować strach i używać go jako narzędzia w walce. Przestała myśleć o czymkolwiek, co znajdowało się w odległości większej niż dziesięć metrów od niej. Liczyła się tylko ona i bezbronny chłopiec, którego musiała ochraniać. To dodało jej sił, wskazało cel, do którego musiała dążyć. Kopnęła kogoś w twarz; ktoś inny otrzymał cios pięścią w splot słoneczny, kolejna osoba została podcięta i popchnięta na ludzi stojących z tyłu. Ale kątem oka dostrzegła następnych agresorów, mozolnie zmierzających w ich stronę. Decyzja o ucieczce została podjęta w ułamku sekundy – Kaja złapała za nadgarstki kobietę stojącą przed nią, wykręciła je, blokując przedramiona, i użyła jej niczym żywego tarana, przebijając się przez narastający tłum.
– Biegiem! – krzyknęła do chłopca, który posłusznie ruszył za nią. Jego oczy błyszczały z podziwu dla dziewczyny.
Gdy wyrwali się z sieci przeciwników, Kaja kopnęła kobietę w kolano, tym samym ją przewracając. Następnie odwróciła się, złapała chłopca za rękę i pociągnęła mocno w stronę schodów wiodących na stację kolejową.
Po chwili znaleźli się na górze, a ich oczom ukazała się najczystsza postać chaosu.
Setki ludzi walczyły o życie wszelkimi dostępnymi środkami. Jak się szybko okazało, najskuteczniejszą metodą była po prostu ucieczka. Samochodem nie dało się przebić – z jednej strony stały inne pojazdy, z drugiej słupki blokujące wjazd na chodnik. Część aut była pusta, w niektórych pasażerowie pozamykali drzwi i okna, tworząc sobie w ten sposób śmiertelną pułapkę – wokół takich pojazdów błyskawicznie gromadziło się kilkanaście osób, waląc weń rękami.