Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Rozglądał się leniwie wokół i napawał widokiem zniszczenia, jakiego dopuścili się zombie. Podobało mu się. Ta jego własna apokalipsa zdecydowanie przypadła mu do gustu. Warto było żyć, żeby zobaczyć coś takiego.

Naraz zza rogu wybiegła kobieta i natychmiast rzuciła się w stronę Jacka. Mężczyzna odruchowo złapał nogę od stołu i wymierzył jej potężny cios prosto w rozwartą szczękę. Wraz z rozbryzgiem krwi z wnętrza czaszki wyleciało też parę zębów, ale denatka nawet się nie przewróciła, tylko cofnęła o parę kroków. I spojrzała z wściekłością.

– No chodź! – wrzasnął mężczyzna z szaleństwem w oczach, unosząc pałkę nad głowę. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący rząd zaciśniętych zębów.

Kobieta odpowiedziała mu warknięciem i ponownie rzuciła się na niego z wściekłością. Wszystko działo się błyskawicznie. Czas tym razem nie stanął w miejscu, tylko odwrotnie – przyśpieszył. Jacek przestał się zastanawiać nad tym, gdzie trafiać, jak uderzać. Po prostu walił, gdzie popadnie, niczym berserker, minimalną część uwagi poświęcając na baczenie, żeby samemu nie zostać rannym. Tłukł w głowę zombie do momentu, aż nie pozostało z niej praktycznie nic.

Gdy broń, nie znajdując oporu, zaczęła uderzać o asfalt, przestał. Koszula, teraz poplamiona gęstą juchą, unosiła się gwałtownie i opadała w rytm przyśpieszonego oddechu Jacka. Po paru sekundach zza rogu wyszedł drugi zombie, prawdopodobnie zwabiony odgłosami walki. Jacek po raz kolejny uniósł swoją maczugę, gdy zorientował się, że przeciwnik nie naciera. Opuścił zakrwawioną nogę od stołu i dokładnie przyjrzał się kreaturze.

Za życia zombie był mężczyzną w podeszłym wieku. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat, może trochę mniej. Staruszek wyraźnie utykał na lewą nogę, jednak nie było wiadomo, czy spowodowała to potyczka z innym zombie, czy może miał tak już wcześniej. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie? Jacek podszedł do trupa, który wyciągał teraz rękę w jego stronę i rozchyliwszy paszczę, przeciągle zawył. Jacek natomiast wyciągnął przed siebie nogę do stołu i szturchnął nią kreaturę w tors. Maszkara zrobiła krok w tył.

– Wyglądasz jak gówno, wiesz? – zapytał spokojnie.

Nie doczekał się odpowiedzi. Zombie ponownie zrobił krok w jego stronę.

– Nie, nie, poczekaj – powiedział Jacek, utrzymując bezpieczny dystans za pomocą białej, zakrwawionej nogi. – Spokojnie. Musimy pogadać. Bo widzisz… – przerwał na chwilę, rozglądając się wokół siebie. Nie dostrzegł nikogo, więc mógł kontynuować monolog. – …Franek. Nazwę cię Franek. Nie masz nic przeciw temu? Fajnie. Bo widzisz, Franek, chciałbym ci podziękować. Tobie i wszystkim…

Zombie skoczył nagle na Jacka, niemalże łapiąc go za ręce. Zęby kłapnęły łapczywie w powietrzu, ale mężczyzna zdążył odskoczyć. Odruchowo zdzielił trupa maczugą w twarz. Następnie uderzył w kolano tak mocno, że poczwara się przewróciła.

– Stój, kurwa! Rozmawiamy, zjebie jeden. Ogarnij się trochę – uderzył ponownie, ale już jakby tak od niechcenia i dla zaakcentowania ostatniej prośby. – Dzięki takim jak ty przejrzałem na oczy. I za to chciałem ci podziękować, a ty nie dajesz mi dojść do słowa. Do tej pory wszystko było takie… nudne. Szare i martwe. Zresztą, tak jak i teraz. Różnica jednak, mój drogi Franku, polega na tym, że teraz nikt nie musi niczego udawać. Rozumiesz?

Franek zawarczał, podnosząc się z asfaltu. Jacek nie do końca wiedział, jak zinterpretować jego odpowiedź.

– Zakładam, że nie rozumiesz, bo jesteś martwą kupą gówna. Ale to nic. I tak fajnie mi się z tobą gada – powiedział i pociągnął nosem. Dopiero teraz poczuł silny fetor zgnilizny, potu i ekskrementów. – Jezu, jak ty śmierdzisz, Franiu.

Powiedziawszy to, ponownie uderzył zombie w głowę. Kreatura upadła i od razu niezdarnie zaczęła się ponownie gramolić na nogi. Jacek się zaśmiał. Bawiła go ta cała sytuacja. Ta bezkarność i poczucie władzy, jakiej nie zaznał nigdy wcześniej. Nie ma zakazów. Zniknęły bariery ograniczające wolność, nie trzeba było nosić tych pieprzonych kart magnetycznych, bez których nie dało się wejść do żadnego pomieszczenia. Nie trzeba było nosić telefonu, bo sieć i tak nie działała. Jak chciał coś zjeść, to mógł po prostu wejść do sklepu i sobie to wziąć. Jak chciał komuś dać w mordę, to mógł to zrobić bez żadnych konsekwencji.

Jak mu się znudzi, to palnie sobie w łeb. Ale do tego czasu był panem swojego losu i zamierzał zostawić po sobie jakikolwiek ślad, zanim odejdzie z tego łez padołu.

Zombie w końcu wstał i ponownie ruszył na mężczyznę.

– Nie znudzi ci się, co? – zapytał Jacek, robiąc krok do tyłu. – Bo mi się już trochę znudziło.

Powiedziawszy to, wziął potężny zamach i uderzył od góry w głowę przeciwnika. Ta otworzyła się niczym pąk róży, rozlewając wokół jasną krew i ukazując tkwiącą w środku tkankę mózgu.

Zombie opadł bezwładnie na ulicę. Jacek stał i patrzył na szkarłat powoli wypływający z otwartej czaszki. Nagle usłyszał warkot silnika. Odwrócił się i zobaczył wyjeżdżającego zza rogu ulicy brązowego nissana Navara w wersji pick-up. Na pace stało parę osób, trzymając się wystających relingów. Samochód wziął ostro zakręt i z piskiem opon zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed Jackiem. Ten wiedział, że został zauważony. Spojrzał w parę reflektorów, prześwietlających go ostrym blaskiem i stał nieruchomo, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Krew z maczugi skapywała głośno na asfalt, systematycznie powiększając powstałą już kałużę. Samochód burczał miarowo, niczym byk gotujący się do natarcia na torreadora. Jacek tak też się poczuł, dlatego po chwili zastanowienia podniósł maczugę niczym kij baseballowy, gotów do odparcia nacierającej bestii. Navara ruszyła z piskiem opon wprost na mężczyznę, który stał nieruchomo i czekał. „W ten czy inny sposób, co za różnica?” – pomyślał Jacek. „Skutek będzie ten sam. Może jak mi rozwalą łeb, to nie podniosę się jako zombie?”.

Reflektory były coraz bliżej. Nagle, nie wiadomo dlaczego, Jacek zaczął biec w stronę światła. Uniósł broń jeszcze wyżej i darł się wniebogłosy, niczym William Wallace nacierający na angielską piechotę.

Ku jego rozczarowaniu, samochód w ostatniej chwili zahamował i zatrzymał się miejscu tak blisko, że Jacek dotknął ręką jego maski.

– Pojebało cię?! – usłyszał niski męski głos. Zza uchylonej szyby kierowcy wychyliła się krótko ostrzyżona głowa.

Od nadmiaru adrenaliny i podniecenia Jacek nie był w stanie nic odpowiedzieć. Tylko uśmiechał się szaleńczo, szczerząc zęby i dysząc, jakby właśnie przebiegł maraton. Po chwili usłyszał śmiech drugiego mężczyzny, tego stojącego na pace. Dołączył do nich kolejny, aż w końcu wszyscy stali i śmiali się wniebogłosy, jakby usłyszeli najlepszy kawał w swoim życiu.

– Co za koleś – powiedział krępy mężczyzna w czerwonej kamizelce, przecierając twarz mokrą od łez. – Grzesiek, on wygląda na nieźle popierdolonego. Nada się – dodał, triumfalnie prezentując uzębienie, którego prawdopodobnie nigdy nie widział stomatolog.

– Ano, pewnie się przyjmie – dodał pewnie kierowca samochodu, nazwany Grzegorzem. Głos miał głęboki i dudniący, jakby dochodził z dna studni. Jacek słusznie domyślił się, że facet musi być naprawdę olbrzymi. Co potwierdziło się chwilę po tym, gdy otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Amortyzatory odetchnęły z ulgą, unosząc auto o parę centymetrów.

Grzesio podszedł do Jacka. Stanął metr przed nim i uważnie zlustrował go wzrokiem. Szczupły mężczyzna, pracujący w biurze, sądząc po ubiorze. Po cerze zresztą też. Bladą twarz wyróżniały głębokie sińce pod oczami, pogłębione jeszcze przez wydarzenia ostatnich godzin. W ręku dzierżył białą niegdyś nogę od stołu, teraz w całości pokrytą na przemian zaschniętą i świeżą krwią oraz fragmentami czyjegoś mózgu.

Jacek natomiast ujrzał zupełne przeciwieństwo siebie. Wielki, krępy mężczyzna, który na pierwszy rzut oka bardziej przypominał górskiego olbrzyma z fantastycznych baśni niż normalnego człowieka. Ręka, chociaż trafniej byłoby rzec – łapa, była wielkości całej klatki piersiowej Jacka, którą pewnie mogłaby zgnieść bez większego wysiłku. Kwadratowa, niczym wyciosana z zimnego głazu twarz, chowała głęboko osadzone czarne oczy, przeszywające mężczyznę na wylot swym spojrzeniem. Kierowca wysiadł bez broni, bo i tak żadna nie była mu w zasadzie potrzebna. Wpatrywał się milcząco całą wieczność w Jacka, aż w końcu otworzył usta i zadudnił:

39
{"b":"643245","o":1}